wtorek, 8 grudnia 2009

Retrospektywne sprawozdanie z mojego pierwszego maratonu

Ponieważ ostatnio troche choruję a aura jest też niesprzyjająca do biegania, postanowiłem przywołać zapisane wcześniej wspomnienie z utraty dziewictwa maratońskiego ;-) z 7 Poznańskiego Maratonu w 1996r

PM7 15.10.2006


Rano nie mogłem już dospać od ok. godz. 5 ledwo posypiałem tak do 7.50 wstałem trochę wystraszony bo skutki masażu nóg sprzed trzech dni jeszcze lekko dawały o sobie znać. Starają się zignorować sygnały które otrzymywałem od moich nóg postępowałem zgodnie z planem: zjadłem śniadanie banany + chleb z modem + 0,5l powerade, msza w kościele, bengaj na nogi przebrałem się w cuchy biegowe i dres. Z chaty wyszedłem o 10min. później niż planowałem ponieważ musiałem się cofnąć po napój na start. Po 5 minutach marszu stwierdziłem że to już najwyższy czas na rozgrzewkę więc wolnym truchtem ruszyłem do hangarów na mecie żeby się rozebrać i oddać ciuchy do szatni w tamtej chwili miałem ok. 30min do startu. Mnóstwo ludzi zasuwających na start wszystkie krzaki obstawione, ja zresztą też jedno drzewko podlałem. Na starcie poustawiane tablice z czasami dopijam przedsatrtową dawkę izotonika, czarni murzyni się rozgrzewają, dziadkowie się smarują maściami, helikopter startuje z kopca wolności krąży nisko nad linią startu, jakiś gościu ze mną dyskutuje na temat wyniku w półmaratonie i mówi, że trochę przesadzam z ambicjami w maratonie, szybko go olewam i krążę między wiarą spotykam gości z półmaratonu w gnieźnie jeden z nich biegnie tak jak ja więc umawiamy się na trasie. Zaczynamy się lekko zbijać w stronę startu przygotowuję sobie pulsometr i pierwsza stresik nie pamiętam jak się go kasuje (w moim poszedł mi pasek i pożyczyłem od kolegi z pracy wypas z opcją 50 międzyczasów) strzał startera sztuczne ognie a ja nie wiem jak go wystartować, ruszam w biegu włączam stoper treningowy, po chwili bez kasowania włączam stoper okrążeń stwierdzam, że muszę się zdać na czas chip’owy a na trasie poradzę sobie z tym co mam. Powolutku biegniemy troche tłok ale i tak lepiej niż na poprzednim maratonie bo cała ul. Baraniaka jest dla nas. Rzeka ludzi przede mną wszyscy jakoś dziwnie zasuwają nie mogę wyczuć swojego tępa zdaję się na peacemakera... po dwóch km orientuję się, że mimo, że mamy trzech gości z balonikami to nie potrafią oni utrzymać jednolitego tępa co zresztą będzie się wielokrotnie potwierdzać na późniejszych km. Pierwszy punkt żywieniowy - biedacy nie wyrabiają się z nalewaniem płynów do kubeczków pierwszy stolik opuściłem zaraz jest drugi tutaj jeszcze gorzej patrzę na przód następny jest już z bananami, cofam się, zakosiłem dwa kubeczki z poweraid’em, lecę do bananowego tam spod noża biorę dwa kawałki banana, powolutku wszystko zjadam i wypijam trochę się oblewając się przy tym. Baloniki na 4:15 uciekły jakieś 20-30sek. do przodu nie stresuję się mam siły powolutku za 2-3km dogonię całą grupę. Jestem tuż za katedrą przez nas zrobił się niezły korek biegnę cały czas za grupą wokół mnie pustawo wokół mnie, zerkam w lewo gościu podnosi nogawkę wyjmuje swój sprzęt i w biegu na lewo i prawo oblewa aswalt nie zmieniając tępa biegu (niezły wyczyn i 0 krępacji). Na warszawskiej dochodzę grupę na 4:15 witam się z prezydentem Grobelnym i tak trzymając się 5-10m za grupą na luziku zasuwam dalej mijamy matę na 10km z czytnikami chip’owymi cieszę się, że mój zapikał, co chwilę z grupy ktoś odbija w krzaki ja się jakoś trzymam. Góry i doliny w antoninku nie wydają się wcale takie groźne całkiem nieźle mi idzie. Dobiegam do szwajcarskiej i pierwszy doping dzieciaków i Magdy mówię im, że bez problemowo ale to dopiero 17-18km. Zawsze wyobrażałem sobie, że ta pętelka dookoła rusa i czecha to tragedia ale szybko minęła znowu podwójny doping dzieciaków na nawrotce na Baraniaka - fajnie jest spotkać kogoś swojego na trasie. Mijam linię startu i stwierdzam, że super się czuję postanawiam robić nadróbki przeganiam grupę na 4:15, po drodze widzę Janusza Charytonowicza jak zasuwa swoim BMW ale on mnie nie widzi. Zbyt ostro poszedłem chciałem robić nadróbki 5sek a na 1km zrobiłem 20sek delikatnie odpuszczam próbuję znaleźć zwój rytm, na plecach cały czas czuję grupę ok. 24km trochę ich odstawiłem. Zaczyna się podbieg pod warszawską i tutaj tracę na tempie do tego zaczyna mi kamienieć łydka i udo w prawej nodze na karańcowej Magda z dzieciakami przybijam piątki i proszę Magdę o bengaj wyciskam z tubki ile się da i wcieram w prawą nogę resztę rozsmarowuję na lewej tramwaj na 4:15 mnie mija z 20sek opóźnieniem ruszam za nim to dopiero 27-28km a ja mam kłopoty, żeby odległość między nami się nie zwiększała zbieram się w sobie i przed końcem warszawskiej dochodzę ich dość blisko ale zbyt dużo mnie to kosztowało przystaję rozmasowuję udo i łydkę ruszam wolno dalej żółte baloniki się powoli oddalają... kolejny podbieg w antoninku nie daję rady przechodzę do żwawego marszu zaczyna się zbieg próbuję go wykorzystać dla nabrania tępa po drodze kusi mnie ekipa medyczna, która skończyła masowanie gościa na całe szczęście dwóch piechurów rzuciło się na jego miejsce (na szczęście – bo jak sobie po biegu pomyślałem to chyba bym już nie wstał po tym masażu). Następna górka zaczynam od marszu jednak na górze jacyś goście ostro dają na gitarach elektrycznych i perkusji (chyba ta sama ekipa co na półmaratonie gnieźnieńskim) mobilizuję się do biegu, jakiś dziadek maratończyk nieźle wywija pogo przed kapelą, ja w myślach powtarzam sobie sentencje Guru Jerzego: ”żadnych zbędnych ruchów, podskoków czy tańców” z resztą i tak nie mam na nie siły, ledwo powłóczę nogami żadnej radości nie mam z wyprzedanych ludzi którzy już tylko idą, trochę dodało mi siły wyprzedzenie prezydenta Frankiewicza mówię do siebie muszę dojść Grobelnego biegnę jakby ciut szybciej ale 4:15 jest chyba poza moim zasięgiem, doganiam bardzo zgrabną młodą blondyneczkę która truchta w okolicach kobylegopola przypominam sobie jak przed starem ustawiała się przy tablicy na 4:15 myślałem że może zastosuję technikę Murka wlepię oczy w zgrabny tyłeczek i jakoś 4godz. zlecą (laseczka chyba nie wytrzymała i pobiegła za mocno do przodu i teraz umierała). Do szwajcarskiej biegłem bijąc się z myślami czy mam szansę w ogóle dobiec przecież jeszcze ok 10km przede mną , przy stacji BP ekipa z Gniezna z transparentem, trąbami i okrzykami dopingu podbiega do mnie Magda tylko odpowiadam jej na pytanie jak mi idzie: masakra; ona całuje mnie i mówi, że kocha, podnoszę pierś do góry łapię oddech i przyspieszam przez zaciśnięte zęby z bólu mówię sobie – dam radę to tylko jeszcze 45min. poczułem wiatr w żaglach zapomniałem o bólu i sunąłem „połykając” na pęczki drepcących maratończyków na prostych wypatrywałem czy nie widać gdzieś mojego tramwaju na 4:15 po 20 min osłabłem ale na każdym km byłem o 5-15sek szybszy od zakładanej prędkości dobiegłem do Baraniaka jeszcze tylko nawrót i prosto do mety to przecież tylko 15min męczarni i koniec. Tutaj okaże się ile jestem z grupą na 4:15 i załamka ja ledwo widzę punkt nawrotu a oni już zasuwają w drugą stronę - trochę się załamałem tępo mi spadło jakiś gościu mnie wyprzedził zaczynam się oglądać za siebie szukając zielonych baloników na 4:30 nie widać zobaczę ile są za mną jak będę biegł z powrotem. Przy ul. Chartowo znów doping, peacemakera na 4:30 nie widać – chyba nie jest tak źle uświadamiam sobie, że zaraz będzie ciągle z górki planuję to wykorzystać zbieram się w sobie i delikatnie i miarowo przyspieszam, mijam kolejnych zawodników, dostaję niezłego kopa na każdym zbiegu mijam kolejnych kozaków którzy na starcie bardzo szybko mi uciekli, na wypłaszczeniu przy stoku i trybunach staram się nie zwolnić, na całym ciele czuję lekkie dreszcze, włosy mi się jeżą odczuwam skutki zbyt dużego tępa, ale ciągle sobie powtarzam mantrę: nie zwalniać, nie zwalniać ... nie wiele już widzę wiem, że to już tylko ok. 500m tylko 3min. kątem oka widzę gościa z żółtym balonikiem jak rozmasowywuje udo jednemu kolesiowi - może jestem blisko wyniku na 4:15 przebiegam mostek na zbiegu nie dbam o nic daję się ponieść pędowi górki sprintuję jakbym dopiero co wystartował, szybkie oddechy, widzę tylko bramkę mety, mam wrażenie że od górki minąłem 10zawodników nie patrzę na trybuny, nie szukam moich, tylko biegnę przebiegam pod bramą a na zegarze 4:14:09 NIEMOŻLIWE!.

Jak to możliwe przecież nie było po drodze żadnej grupy, nie widziałem peacemakerów ani Grobelnego który cały czas się ich trzymał może dobiegli przede mną nie wiem... dostaję medal ktoś zarzuca mi złotą pelerynkę na plecy chwilkę chodzę, chcę usiąść ale nie ma wolnych ławek próbuję się schylić żeby usiąść na postumencie parasola – nie daję rady nie mogę zgiąć kolan tak mnie bolą więc chodzę w kółko i piję powera, wodę jedną za drugą, wciągam banany przegryzam czekoladą i wypatruję czy nie ma moich za barierką nigdzie ich nie ma. Może tak szybko, przebiegłem, że mnie nie zauważyli, może nie zdążyli podejść z chartowa. Pewnie nieźle się martwią zegar wybija 4:20 a mnie nie widać żałuję że nie mam komórki, biorę butelkę wody i idę ich szukać jakoś znajduję Janusza z Michałem załatwiamy chipy certyfikat ukończenia ubieram. Idę po koszulkę poweraid’a z nadrukiem mojego czasu, idę po autograf do Jerzego krótka fajna gadka z Guru, Magda mi kupuje nową jego książkę z DVD. Jem darmowe spagetti i piję darmowe piwko dla maratończyków wszystko cały czas na stojąco. Patrzę na zegarek już po 17 - czas do domu...

Poniedziałek - dzień po.
Budzę się i czuję się obolały ale chyba nie jest tak źle...
Dopiero przy kłopotach z zejściem po schodach czuję, że solidnie w kość dostałem ale i tak jadę do pracy rowerkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz