środa, 14 października 2009

10 Maraton Poznański 11.10.2009

Wiedziałem, że nie jest to rozsądne żeby brać udział w tym maratonie 3 tygodnie po życiówce w Berlińskim. Do ostatniej chwili nie mogłem się zdecydować – jednak ze względu na niezwykłość tego wydarzenia: jubileusz, pierwsze mistrzostwa drużyny, bliskość, taniość, nowa, lepsza trasa, idealna pogoda, chęć spotkania wiary, towarzyszenie Januszowi i może szansa na poprawienie wyniku po Berlinie w którym poczułem się gigantem ;-) i miałem wrażenie, że mogę trochę więcej.
Zasadniczo jednak miał to być bieg turystyczny. Plan był taki, żeby zacząć z Januszem wolno w tempie 6min/km i przez pierwsze 3-5km sobie tak człapać potem może trochę przyspieszyć do prędkości 5:40 i na połówce albo 25km zrobić przegląd i zadecydować czy tylko dobiec zwalniając do 6min czy przyspieszyć do 5:30 i może nawet 5:20 żeby pobić życiówkę. Nie byłem przywiązany do tego planu więc łatwo dałem się zwieść Sławkowi i Januszowi, którzy po ustawieniu się za peacemakerami na 4h zamierzali biec ich tempem. Wiedziałem, że nie jest to dobry pomysł i wielokrotnie wcześniej przekonałem się, że nigdy nie trzymają równego tempa biegu. Tak było też tym razem biegliśmy sobie nawet dość równo na początku ciut zbyt szybko ale w granicach rozsądku jednak ok. 10km zaczęło się szarpanie tempo 5:16-5:20min/km. Mówiłem Januszowi, że już się pali ale nie chciał słuchać – gnał ostro, czasami był nawet 100m przede mną i Sławkiem. Bez problemu dobiegliśmy do półmetka z czasem ok. 1h58min już wtedy zacząłem przeczuwać, że sam nie mam rezerw żeby utrzymać tempo do końca, a 2km później już coraz bardziej to do mnie docierało. Janusz na ok. 25-26km zaczął wymiękać a na 27km natrafił na ścianę próbowałem go zmotywować biegnąc trochę z nim wolniej i namawiając na walkę ale już był wypalony. Sławek też gdzieś zawieruszył się z tyłu więc pobiegłem trochę do przodu, po kolejnych dwóch km z dobra prędkością stwierdziłem, że nie mam szans utrzymać tempa, że mogę próbować walczyć ale nie jestem wystarczająco zmotywowany i na tym etapie czuję się gorzej niż w Berlinie a więc życiówka wyszła poza mój zasięg. Postanowiłem dotruchtać do mety bez wkładania wysiłku w bieg i to postanowienie mnie rozwaliło na maksa. Ludzie mnie mijali a mi z każdym krokiem odechciewało się biec, myślałem żeby dać sobie spokój ale właśnie w tym momencie byłem najdalej od mety i zejście z trasy nic by nie dało (tak czy owak trzeba było dojść do mety), więc męczyłem ten trucht a nogi bolały mnie coraz bardziej. Ta część biegu była mało przyjemna wszyscy mnie wyprzedzali nawet grupa na 4:15. Widokowo tez nic ciekawego się nie działo, w zasadzie pamiętam głównie samochody stojące w korku na Królowej Jadwigi i trasie katowickiej. Zespołów muzycznych też jak na lekarstwo - tempo biegu powyżej 7min/km. Dziwiłem się, że Sławek mnie nie dogania myślałem, że jak mnie dojdzie to przyjmę jego prędkość i na finiszu z nim powalczę ale nie doszedł mnie. Janusza się nie spodziewałem chociaż wiedziałem, że jest parę minut za mną. Na 40km zaczęło mi się dłużyć to truchtanie i minimalnie przyspieszyłem, żeby szybciej już było po. Na mecie po zbiegu z górki spotkałem sąsiada i usłyszałem doping Magdy i to zmobilizowało mnie żeby wyprzedzić jeszcze kilka osób... meta, praktycznie bez zmęczenia... medal na szyi, gratulacje od Doroty - szefowej Drużyny Szpiku... kilka minut później na mecie Janusz potem Sławek, piwko i do domu.

Dwa dni później:
Bieg ten oceniam raczej pozytywnie, chociaż po biegu bolały mnie stawy kolanowe, mięśnie (ale to normalka) dodatkowo trochę się przeziębiłem (po biegu zawiało mnie) i zaczęły się uzewnętrzniać braki witamin i minerałów (zajady na ustach i bolące dziąsła). Fajnie było się spotkać ze wszystkimi i na nowo nabrać respektu do maratońskiego dystansu. Mój wniosek ogólny jest taki: jeżeli chcesz bić kolejny rekord życiowy to trzeba przygotować się w każdym najmniejszym szczególe (superkomensacja, dieta itd.), ze szczególnym nastawieniem na psychikę i strategię biegu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz