Archiwalna relacja z mojego drugiego maratonu:
9PM-po biegu 12.10.2008 godz. 22
Zacznę od tego że w tej chwili koszmarnie bolą mnie nogi, nie mniej jednak kuleje psychika.
Noszę koszulkę z napisem „I love Poznań Maraton” jednak w tej chwili nie znoszę maratonu w zasadzie nienawidzę tego biegu - daje strasznie w kość i przysparza dużo cierpienia.
Ale od początku: zaczęło się od tego że Janusz się spóźnił z Gniezna bo za późno wyjechał i jeszcze po drodze złapała go policja za przekroczenie prędkości. Zanim się wygrzebaliśmy wyjechaliśmy dopiero około 9:10 a o godz.10 był start. W zasadzie mieliśmy czas tylko na rozgrzewkę połączoną z dobiegnięciem na linię startu. Na starcie wymieniliśmy się życzeniami powodzenia i każdy z nas stanął w swoim sektorze. O dziwo nikogo nie spotkałem ze znajomych biegaczy ale wziąłem to za dobrą monetę - przynajmniej nikt nie będzie mi zaburzał mojego tempa biegu. Odliczanie 10, 9, 8... 3, 2, 1, START i jak to Magda nazwała „rydwany ognia” nad bramą startową poszły w górę. Start przekroczyłem po ok. 50sek od wystrzału i zaczęło się. Peacemakerzy z czerwonymi balonikami na czas 4:00 ruszyli do przodu, ja byłem ustawiony kawałek za nimi i od razu podpadło mi że chyba za szybko ruszyli jednak nie dałem rady tego sprawdzić ponieważ wszystkie oznakowania kilometrów jakby na złość pochowały się przede mną – jedyne co widziałem to tabliczki ustawione na drugą pętlę (ale nie byłem w stanie wg nich sprawdzić prędkości). Nie pisałem jeszcze ale postanowiłem biec metodą marszobiegu Galowey’a, która to metoda miała mi dać siłę na ostatnie 10km(polega ona na ok. 1min marszu co kilka kilometrów). Niestety metoda ta wprowadziła jeszcze większy chaos w moje próby badania prędkości, ponieważ za każdym razem kiedy przechodziłem do biegu włączałem międzyczas po to żeby sprawdzić ile maszeruję a ile biegnę. Tak więc pierwszy marsz miałem zaplanowany po ok. 2,5km na moście Rocha i mimo, że nieswojo się czułem przeszedłem do marszu. Po 30sek. Dopadła mnie grupa na 4:15 i przeraziłem się, że zbyt wolno biegnę – od razu ruszyłem do biegu żeby gonić za grupą na 4:00. Te pierwsze kilometry biegło się dobrze miałem wrażenie, że fajnie idę zgodnie z planem chociaż nie znałem swojej prędkości. Drugi marsz przypadał w okolicach 5km już na Garbarach oczywiście znowu poknociłem z włączaniem międzyczasów i nadal nie wiedziałem jak biegnę. Skręcamy w Solną i tu zaczynał się najnudniejszy kawałek szeroką drogą i pod górkę wbiegaliśmy na Warszawską do Antoninka 5 km prostej drogi a przede mną po horyzont falująca w rytm biegu nieprzerwana rzeka ludzi i gdzieś 200-400m przede mną powiewające baloniki Peacemakerów na 4h. Nadal zadowolony, ze biegnę trochę wolniej od nich powtarzałem sobie regułę, że kto pierwsze 10km przebiegnie 3% wolniej, ostatnie 10km przebiegnie o 5% szybciej. Do ronda Śródka biegło się spokojnie zwłaszcza, że słońce ledwo się przebijało przez lekką mgiełkę a temperatura była – idealna jak na ten etap biegu. Po wbiegnięciu na Warszawską kilka kroków za mną zauważyłem kolegę którego udało mi się pokonać w półmaratonie weteranów w Murowanej Goślinie w 2007r. Zwolniłem, żeby móc pogadać - dowiedziałem się od niego, że miał więcej szczęścia z badaniem prędkości i wg niego biegniemy z prędkością przynajmniej 5:30 na km. To o 10sek za szybko od planowanego tempa a czerwone baloniki o ok. 500m przed (prawdopodobnie goście prowadzący na wynik 4h nadrabiali opóźnienie w starcie i koniecznie chcieli przebiec w czasie 4:00 brutto). Nie zaniepokoiło mnie to (a powinno), że pierwsze 7km przebiegłem zbyt szybko – nawet ucieszyłem się wtedy, że mam małą nadróbkę bo zaczynałem się bać zbyt wolnego tempa na początku. Na wysokości Krańcowej zgodnie z planem przeszedłem do marszu i puściłem Tomka przodem, kawałek dalej Magda z Marysią dopingowały przy drodze, łyk napoju i dalej w drogę. W głosie Magdulika słychać było tą euforię wywołaną działaniem „neutronów lustrzanych” i unoszących się w powietrzu endorfin (fajnie jest znowu usłyszeć takie szczere i mocne wyznania z głębi serca). Do 10km szło jak po sznurku wreszcie udało mi się zaobserwować kilka swoich międzyczasów - niezmiennie prędkość 5:30 na liczniku. Oczywiście na punktach odżywczych przechodziłem do marszu jak również podczas ostrego podejścia przy starym browarze. Chwilę pobiegłem z jakimś starszym panem z którym rozmowa mnie trochę męczyła więc przy pierwszej okazji urwałem się od niego. Na końcu ul. Dymka znowu doping Magdy i kochanej Marysi która dzielnie od samego początku mi kibicowała mimo, że nieźle musiała się nachodzić żeby być na trasie w pięciu miejscach podczas jednego tylko okrążenia. Do 20km jakoś mi przeleciało, pojawili się nowi kibice Michał, Ziutek, Kaśka i ciocia Gosia (to już spora ekipa), poza tym nic się nie działo chociaż upał zaczął dawać się we znaki, na 21km próbowałem sobie odpowiedzieć jak mi idzie i niestety na tyle na ile pamiętałem z poprzedniego maratonu miałem wrażenie większego zmęczenia teraz niż dwa lata temu. Kiepsko to wróżyło na drugą połowę mimo, że czas był całkiem niezły 2h i 1min minus 50sek ze startu dawało wynik na poziomie 4h pod warunkiem utrzymania tempa. Biegłem dalej wiele się nie zastanawiając, na każdym punkcie żywieniowym tak jak do tej pory jadłem 2kawałki banana i wypijałem ok. 100ml izotonika (i wcale mi nie chlupało w brzuchu). Do 24km trzymałem prędkość ok. 5:30-5:50min/km od 25km zaczęły mi doskwierać bóle kolan i prawa łydka i na ok. 27-28km poprosiłem Magdę o wysmarowanie nóg maścią (ben-gaj). Krótka wymiana zdań i dalszy bieg, Marysia z Michałem towarzyszyli mi przez kilkadziesiąt metrów do miejsca gdzie stała reszta ekipy. Maść trochę pomogła bo miałem wrażenie, że trochę przyspieszyłem. Od 30km piję tylko wodę i nic nie jem. Na końcu Warszawskiej niespodziewany doping Marcina który niestety ostatnio chorował i przez to nie wystartował. Od tego momentu prędkość oscylowała w okolicy 6min/km tylko 1 raz na długim zbiegu na Browarnej zdobyłem się na czas 5:35min/km. Przed ostrym podbiegiem przy starym browarze niespodziewany doping ze strony rodziców z Izą i znajomymi. Potem na końcówce podbiegu 1minuta solidnego marszu, powrót do biegu i walka z bólem i zmęczeniem. Na punkcie odżywczym na 35km marsz po asfalcie obklejonym płynem izotonicznym ciężko było się oderwać od asfaltu i poderwać do biegu kiedy za każdym krokiem przyklejałem się do drogi. Mniej więcej tutaj zadawałem sobie pytanie po co mi to wszystko to zmęczenie i ból, do tego zaczęło mi się pojawiać mrowienie rąk i klatki piersiowej. Z daleka widzę koleżankę z pracy z chłopakiem i staram się trzymać dobrą minę – lekko nie jest. Na wysokości osiedla Rusa i Czecha staram się poderwać do żywszego tempa jedyne co uzyskuję to czas 5:57-5:59min/km oraz intensywniejsze mrowienie ogarniające coraz większe partie ciała, mijam kolejnych zawodników ale nie potrafię się z tego cieszyć – z takim trudem mi to przychodzi. Zbliżam się do 40km ostatnie miejsce dopingu Magdy i Marysi później mamy zobaczyć się na mecie (jeżeli dobiegnę). Tutaj mrowienie ogarnia całe moje ciało i przechodzi w pulsujące mrowienie zwłaszcza na szyi które napawa mnie solidnym lękiem o stan mojego organizmu. Jednak mówię sobie to już tylko 2 km z hakiem te 12min muszę dać radę i mimo narastającego zmęczenia i bólu walczę o utrzymanie prędkości, w głowie powtarzam mantrę: „nie zwalniać, kurwa, tylko nie zwalniać...” na kolejnych tabliczkach (40, 41km) okazuje się, że nie utrzymuję prędkości wlokę się z prędkością 6:24min/km. Po raz ostatni zmaczam gąbkę obmywam głowę i ruszam do mety kilkaset metrów ostatniego podbiegu a później już z górki. Czuję, że od tablicy oznajmiającej o ostatnim kilometrze muszę przyspieszyć, zegar pokazuje 4h i ok. 3min. Żeby pokonać Krzysztofa muszę dać z siebie wszystko - przyspieszam - na mocniejszych zbiegach nie hamuję, daję się ponieść pędowi, wielu ludzi wyprzedam. Zaczyna brakować mi powietrza, kończy się górka i teraz pozostaje pół kilometra po płaskim, wyprzedza mnie jeden chłopak widać, że ma więcej siły ode mnie. Mówię sobie, że to Murek i że się z nim ścigam, jednak on odchodzi ode mnie na jakieś 20-30m. Dobiegam do maty oznaczającej ostatnie 195m tutaj tatulek robi mi zdjęcia, kawałek dalej mama z Izą coś krzyczą prawie ich nie widzę, już nic nie czuję, tylko na ostatnim krótkim ale ostrym zbiegu przed metą rozpędzam się, z zasadzie lecę, dochodzę „wirtualnego” Krzysztofa wyprzedzam go i wpadam na metę. Za linią mety dopadają mnie solidne torsje pulsujące mrowienie ciała osiąga szczyt, słaniając się na nogach próbuję przejść dalej, ktoś coś do mnie mówi – nie rozumiem go, motają mną głośne torsje (całe szczęście nie rzygam) pochylam się wtedy, na mojej szyi ląduje cholernie ciężki medal, trzy kroki dalej rzucam się na kolegę z drużyny szpiku żeby się nie przewrócić. Mrowienie pulsuje niemiłosiernie, torsje nie ustają, próbuję coś wybełkotać nie wiem czy ktoś rozumie co mówię. Magda z Marysią do mnie wołają z za barierki po ich minach widzę, że nie wyglądam dobrze te pulsujące dreszcze mnie wykończą. Ktoś z obsługi daje mi wodę, próbuję się napić, minęło chyba 10min a ja cały czas bełkoczę, a to mrowienie chyba poraziło mi gębę. Opieram się o maskę karetki cały czas nie mogę dojść do siebie. W międzyczasie dobiega brat Sławka też z drużyny szpiku – jemu wysiadły nogi. Torsje ustały więc chwiejnym krokiem ruszam w stronę napojów wypijam kolejną butelką wody, decyduję się na kawałek banana, którego ledwie mielę ponieważ silne pulsujące mrowienie nie ustaje, zjadam coś tam jeszcze i próbuję trochę pochodzić, rodzice czekają przy wyjściu, pozuję do zdjęcia i wracam w kierunku mety żeby zobaczyć czy Janusz już dobiegł, minęło przynajmniej 15 min a jego jeszcze nie ma. Jeszcze kilka minut i jest dobiegł i też tak jakoś dziwnie chodzi J. Wychodzimy z ogrodzonego terenu „tylko dla zwycięzców” później sesje zdjęciowe z rodziną i ekipą z drużyny szpiku. Po kolejnych kilkunastu minutach dochodzę do siebie wraca mi władza nad aparatem mowy.
W tym maratonie poprawiłem swój czas na 4:08:56 w zasadzie program minimum został osiągnięty o 19sek pobiłem rekord Murka, jednak niedosyt pozostał. Mam wrażenie, że stać mnie było na więcej i nie wiem co zawiniło pogoda (zbyt ciepło) czy też brak doświadczenia i kompletna dezorientacja podczas biegu co do prędkości z jaką biegnę na początku. Od osób z którymi biegłem dowiadywałem się co do prędkości z jaką biegłem, zamiast sam ją kontrolować. Miałem nadzieję dobiec z czasem 4:06 a wariant optymistyczny zakładał przyspieszenie od 30km i zejście w okolice 4h a może nawet poniżej.
Dużym błędem wydaje mi się start metodą Gallowey’a mam wrażenie, że niewiele mi to pomogło, nie mogłem złapać swojego rytmu i stałej prędkości. Co prawda nie wiem czy nie byłoby gorzej bez tych krótkich odcinków na marsz ale tego się już nie dowiem.
13.10.2008 godz. 10
Nie jest źle, nogi bolą ale potrafię chodzić bez utykania. Samopoczucie już lepsze, zaczynam myśleć o zwiększeniu ilości i objętości treningów. Przez niemożliwość jednoznacznego określenia dlaczego poszło mi słabiej kładę to na karb niewystarczającego przygotowania - pogoda nie mogła aż tak zaszkodzić a prędkość na początku nie była na tyle za duża, żeby się aż tak „spalić” cały maraton.
Podsumowując chyba jestem lepszym długodystansowcem niż maratończykiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz