W bieg ten wkręcił mnie Janusz praktycznie podejmując decyzję o naszym udziale na 2 tygodnie przed jego rozpoczęciem. Tak lekkomyślnie nie wystartowałem już od dawna ledwie udało mi się przez jakieś 10 treningów przypomnieć mojemu ciału o tym, że w ogóle biega. Przez tegoroczne upalne lato zupełnie straciłem zainteresowanie bieganiem zwłaszcza, że słabo znoszę bieganie „na gorąco”.
W piątek zerwałem się wcześniej z pracy, żeby dojechać z rodzinką do Jastarni i praktycznie na miejsce dojechaliśmy o zachodzie słońca. Oczywiście zachodu nie zobaczyliśmy bo przez większą część dnia padało a pod wieczór nic się nie zmieniło. Zdążyliśmy tylko z Januszem odebrać pakiety startowe i zmęczeni po podróży położyliśmy się spać. W nocy i nad ranem budziły nas burze i solidne opady. Rano wstałem przed budzikiem i zjadłem banany i chleb. Chcąc jeszcze trochę odpocząć po ciężkiej nocy próbowałem jeszcze pospać, przyszło mi to jednak z mizernym efektem. Drugie wstawanie już było trochę bardziej optymistycznie bo mimo ciężkich chmur nic nie padało. Na strat dotruchtaliśmy rozglądając się czy nas czasami nie zmoczy. Deszczu nie było, natomiast wbiegając na plażę zostaliśmy zaskoczeni przez solidny wiatr którego w ogóle nie czuło się w miasteczku.
Można w skrócie powiedzieć, że z warunków wyjściowych mieliśmy: wiatr w oczy, piasek pod nogami, skośny brzeg morza zalewany falami i nadzieję, że deszcz bardzo nas nie zmoczy.
Trasa maratonu przebiegała następująco: start w Jastarni (środek cypla) w stronę Helu (na koniec półwyspu) po 2,5km nawrót i bieg w stronę Władysławowa i następnie powrót do mety w miejscu startu w Jastarni. Po przemówieniach na plaży różnych osobistości, umundurowana piękność ze służb pogranicza, wystrzałem dała znać żeby już biec. Ruszyliśmy z wiatrem rozciągając się na samej linii brzegowej gdzie piasek był najtwardszy. Biegliśmy wtedy razem z Januszem uważając, żeby nie zamoczyć butów w morzu. Zabawnie musiał wyglądać wężyk ludzi spokojnie człapiących brzegiem ożywiany co chwilę w innym miejscu nadejściem kolejnych fal. Przez pierwszą część maratonu mnóstwo energii szło na uskakiwanie w bok lub ciężki bieg po miękkim piasku. Już wtedy zacząłem zdawać sobie sprawę, że pierwotne założenia biegu z prędkością 6min/km są mało realne. Potwierdziło się to na 2,5km na nawrotce kiedy na stoperze zobaczyłem nie 15min tylko 16 z hakiem, zacząłem więc na szybko szacować czas ukończenia i wstępnie założyłem, że spróbuje się zmieścić w 4h i 30min. Pod wiatr biegło się jeszcze wolniej, do tego po jakiś 25min biegu zmoczyłem pierwszy raz buty a ponieważ kolejne 2,5km zrobiłem w czasie ponad 17min (po 5km miałem 3min. straty do wstępnych luźnych założeń) zacząłem się martwić czy w ogóle dobiegnę. Janusz pognał gdzieś do przodu tak, że straciłem go z oczu, a ja próbowałem się chować za plecami jednego gościa przed przeciwnym wiatrem. Już zacząłem wpadać w mantrę biegową, taką kiedy przestaje się myśleć o tym, że się biegnie a tu od tyłu zawinęła się fala i zalała mi nogi po kostki. Poczułem nieprzyjemny mokry ciężar wypełniający moje buty, spojrzałem na zegarek to było kilka minut po pierwszej godzinie biegu w tej chwili zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie przebiegłem 10km można się było zdołować. Na szczęście dobiegł do mnie chłopak z którym trochę pogawędziliśmy zaraz po starcie i teraz rozgadaliśmy się a całego. W ten sposób zeszło kilka kolejnych kilometrów byliśmy w okolicach 15km kiedy stwierdziłem, że ni ma co się oglądać i tak wolno dreptać bo nie dogonię Janusza. Wiedziałem, że prędzej czy później zwolni, ale nie wiedziałem czy dam radę go dogonić, więc postanowiłem delikatnie przyspieszyć. Od tego momentu zacząłem samotny bieg, podczas którego ze względu na przyspieszenie tempa coraz mniej zwracałem uwagę na fale, które często zalewały mnie, nawet po łydki. Buty zamieniały się wtedy na chwilę w cegły na nogach by po kilku minutach, kiedy to z każdym krokiem wychlapywała się z nich woda, powrócić do pierwotnej postaci mokrych butów. Bałem się obtarcia paluchów, które odczuwałem przez pieczenie między nimi z każdą nową dostawą słonej wody, poza tym gdy tak solidnie mnie zalewało piasek w skarpetach przemieszczał się tworząc uwierające poduszki, które dopiero po kilkuset metrach układały się bardziej ergonomicznie i wtedy można było o nich nie mysleć. Mimo samotności całkiem dobrze się wtedy biegło, na celnik brałem kolejnych biegaczy i powoli sukcesywnie ich dochodziłem i wyprzedzałem. Zdziwiłem się, że dość późno zacząłem spotykać biegaczy którzy już wracali do Jastarni spodziewałem się ich trochę wcześniej. Kolejną rzeczą która mnie zaskoczyła było to, że dwaj pierwsi zawodnicy biegli na boso, wydawało mi się, że wszyscy bosi zawodnicy biegli znacznie wolniej i są za mną a tu okazało się że jest ich całkiem spora grupa przede mną… Miałem silna pokusę żeby pozbyć się swojego balastu z nóg jednak rozsądek podpowiadał mi, że mam zbyt rozleniwione mięśnie stóp ciągłym bieganiem tylko we wygodnych butach bałem się, że mogłoby się to skończyć katastrofą. W trudniejszych niż zwykle warunkach biegu pod wiatr, po piachu i wodzie spodziewałem się, że mogę natrafić na „ścianę” jeszcze przed 30km. Postanowiłem, że może zdejmę buty pod koniec i dalej biegłem swoim tempem w padając raz po raz w wodę. Po jakimś czasie zauważyłem majaczącą na horyzoncie postać Janusza. Zaskakująco szybko go doszedłem na pętli nawrotu – na miękkim piachu ja nie zwolniłem a on maszerował, zamieniliśmy kilka zdań podczas których licytowaliśmy się kto ma więcej piachu w swoim bucie, poza tym sprzedał mi swoje 54 miejsce (naliczył zawodników którzy już wracali). Od tego momentu 11 razy zamieniłem się na niższą pozycję dochodząc do 43 pozycji którą na ostatnim kilometrze oddałem bosemu biegaczowi, w pomarańczowej koszulce, który mnie gonił przez ok. 10km. To dzięki niemu nie poddałem się i nie zwolniłem, pomimo coraz bardziej uwierających skarpetek przepełnionych piaskiem realizowałem plan maratońskiego treningu psychicznej walki z niechęcią, bólem itp., nie odpuściłem i nie zadowoliłem się 49 pozycją postanowiłem za wszelką cenę utrzymać tempo a nawet starałem się przyspieszać. Na mecie pojawiłem się z obolały ale w całkiem niezłej formie, po najdłuższym ciągłym biegu mojego życia 4:39:21, udzieliłem krótkiego wywiadu - powiedziałem coś o oddawaniu szpiku – mam nadzieję, że nie bełkotałem. Powoli wypiłem 1,5l wody udałem się na masaż (zapewniony przez organizatora dla każdego biegacza) Póżniej wykąpałem się w morzu z dzieciakami ale byłem osłabiony i szybko wyszedłem z wody bo fale za bardzo mną miotały i szybko się wychłodziłem. Poszliśmy całą ekipą do portu zobaczyć jak wręczają nagrody i załapaliśmy się na rewelacyjny piknik gdzie do bez ograniczeń można było się nieźle najeść i napić (zupy: żurek i rybna; mięso z grilla: ryba, karkówka, szaszłyki drobiowe, kabanosy; sałatki, ogórki małosolne, piwo, kawa, herbata i soki; placki, serniki – pełen wypas). Organizacja rewelacyjna, jedyna sprawa to brak oznaczenia odległości na trasie co kilometr ale można było się bez tego obejść.
Z szczegółów żywieniowych z trasy: przed startem wypiłem izostar’a 250ml i zjadłem baton energetyczny – trochę mnie po nim mdliło ale przeszło, na każdym punkcie żywieniowym co 4km piłem izotonik i jeżeli były to jadłem banany.
Zdjęcia biegu można zobaczyć tutaj: http://www.darszpiku.pl/jastarnia.php
Dzisiaj dwa dni po biegu bolą (momentami nawet palą) mnie podeszwy stóp, trochę bolą mięśnie (zwłaszcza lewego uda), a i przypomniało mi się jeszcze podczas biegu już od 10 km walczyłem ze zmęczeniem kręgosłupa który czasami przechodził w nieprzyjemny ale nieuciążliwy ból. Kolana bolały bezpośrednio po biegu i następnego dnia, drugiego dnia zaczęły mnie łapać skurcze w prawej łydce, ale po rozciągnięciu przeszły.
Podsumowując: warto się lepiej przygotować do biegu po piasku bo nijak się to pod względem tempa nie ma do zwykłego maratonu; bose nogi podejrzewam, że byłyby wygodniejsze. pod warunkiem wcześniejszego treningu i sprawdzenia swoich możliwości w bieganiu bez obuwia (Janusz przebiegł kilkanaście ostatnich km boso i sobie chwalił); sama impreza rewelacyjna i warto się na niej pojawić ze względu na wspaniałą organizację i klimat już powoli cichnącego po sezonie miasteczka turystycznego. Za rok pewnie nas tam nie zabraknie, tylko warto zarezerwować kilka dni więcej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz