Obudził nas słoneczny ale mroźny poranek, samochód którym mieliśmy jechać nie chciał odpalić, drugim po solidnym skrobaniu ze szronu Magda dowiozła nas do Poznania. Poranna utrata samochodu kosztowała zmniejszeniem ilości kibiców na trasie. Przed startem standardowo rozgrzaliśmy się z Januszem nad Maltą następnie w miejscu startu zrobiliśmy zdjęcie z „Drużyną Szpiku”, a na pół godziny przed startem potruchtaliśmy do samochodu żeby się rozebrać, zjeść banana i wypić izotonik. W rześkim powietrzu oczekiwaliśmy na start otuchy dodawała Magda z którą umówiliśmy się, że będzie nam kibicować przez pierwsze kółko. Jeszcze ostatnie przemieszczenia wśród tłumów tak żeby uniknąć uniesienia przez tłum na wysepki i znaki stojące na środku jezdni. Odliczanie, strzał startera i ruszamy, linię startu minęliśmy po ok. minucie. Janusza udało mi się przytrzymać tylko przez 1km który przebiegliśmy w idelanym tempie 5:42min ale chwilę później się zerwał i pognał do przodu za balonikami na 3:45. Ja bardzo spokojnie realizowałem swój plan i biegłem równo z taką prędkością jaką zakładałem, na 3km wyprzedziła mnie grupa z balonikami na 4h wiedziałem, że jak zwykle zrywają więc się nimi nie przejąłem, trochę mi później przeszkadzali na zbiegu przy hotelu Poznań (kiedy chciałem wykorzystać górkę) taka liczna grupa szczelnie wypełniała całą szerokość jezdni, wkurzyłem się na nich trochę i postanowiłem mieć ich od tej pory cały czas za sobą. Przed 10km mniej więcej na wysokości ul. Św. Jerzego zacząłem odczuwać niebezpieczne sygnały od mojej lewej nogi (Achilles i łydka) i to mnie zaniepokoiło bardzo, jednak po jakimś kilometrze moje myśli powędrowały na zupełnie inne tory. Ilość różnych przemyśleń na tematy około biegowe zahaczające o sens życia, obserwacje innych, dorabianie sobie różnego rodzaju wyobrażeń na ich temat było niesamowite na tym etapie biegu. Nogi same niosły bez żadnego wysiłku żałowałem tylko, że nie wymyślił nikt rejestratora myśli gdyby spróbować to wszystko spisać, poukładać - fajnie by było do tego wrócić... Wtedy też, niesiony fala myśli, zastanawiając się nad tymi i innymi sprawami dotarłem do 25km i zdałem sobie sprawę, że jak tak dalej pójdzie to maraton opiszę w jednym zdaniu: „wystartowałem, i przebiegłem maraton wg wcześniej ustalonego planu na mecie osiągając wynik poniżej czterech godzin”. Teraz jednak wracając do tamtych chwil przypominają się pewne drobiazgi których nie sposób opisać np. narastające zdenerwowanie i coraz bardziej rozpaczliwe szukanie wśród kibiców Magdy w miejscu gdzie przypuszczałem, że będzie stać, niepokój i obawa, że nasze oczy się nie wypatrzyły, rezygnacja pełna rozterek oraz ta wielka ulga kiedy spotykam ją kilkaset metrów dalej. Pamiętam też swoje przerażenie kiedy tuż za połową Magda powiedziała mi że Janusz jest tuż za Peacemaker’ami na 3:45 to dawało mu w tym momencie ok. 6min przewagi (poważnie przestraszyłem się, że go nie dojdę – a to nie mieściło się w moich planach). Trochę przyspieszyłem ale nadal z rozwagą licząc, że jednak sprawdzą się przewidywania Murka który wróżył Januszowi ścianę. Spokojnie realizując plan biegłem dalej rozmyślając „o tym i o owym”, wracając do rzeczywistości po to by przy tablicy informującej o przebytym kolejnym kilometrze potwierdzić, że jest dobrze. Pod koniec Drogi Dębińskiej na ok. 35km pamiętam jak nie zwalniając wyksztusiłem dwa zdania: „Janusz! Nie idź, tylko biegnij!” i od tego momentu przynajmniej o połowę zmniejszyła się moja motywacja żeby biec tak szybko, zdarzały mi się kilometry wolniejsze i szybsze ale nadal mimo narastającego powoli zmęczenia nie musiałem się zmuszać by biec. Zadziwiały mnie mijające mnie młodziutkie piękności w super ciuchach biegowych z włosami upiętymi w niby nieładzie, zadziwiała mnie ich świeżość - ani kropli potu, posklejanych włosów, wysoleń na ciuchach – idealnie matowe jak modelki przed obietywem. Dodam, że mijały zostawiając, mnie czerwonego z wysiłku, z plamami soli, zlanego potem i śmierdzącego, z wzrokiem podążającym u za zgrabnie i sprężyście unoszonymi do przodu ich kobiecymi, kształtnymi ciałami. Zastanawiam się czy to było naprawdę czy wyobraźnia rysowała mi przed oczami jakieś superrealistyczne omamy zaczerpnięte z podświadomości...

zatopiony do reszty w moich rojeniach, wyrwany zostałem przez kolegę z liceum który stał na ok. 39km. Zebrałem się w sobie i żeby trochę poszpanować, jaki to chojrak jestem, ruszyłem ostrzejszym tempem. Charyt dał się podkusić i ruszył ze mną próbując trochę pogadać w biegu, starałem się mu odpowiadać nie zwalniając. Zaczęliśmy mijać coraz to większe ilości zawodników on wypoczęty zagadywał, podziwiał jak połykam kolejnych maratończyków, ja odpowiadałem raczej monosylabami z coraz większymi problemami oddechowymi. Tak przebiegliśmy ok.1km aż do ul. Baraniaka tam zostawił mnie na ostatnim podbiegu wracając do swojej dziewczyny. A mój organizm tuż przed szczytem zaczął się buntować wywijając kilkakrotnie żołądek na drugą stronę. Torsje miotały mną niemiłosiernie, nie mogłem zaczerpnąć powietrza, musiałem przystanąć i chwilę odpocząć. Ludzie dookoła z przerażeniem i politowaniem na mnie spoglądali. Gdy wreszcie udało mi się opanować, ruszyłem z wolna przyspieszając ostatni kilometr przebiegłem dość równo nawet trochę wyprzedając, jednak 200m przed metą tak jakbym osłabł i kilka osób mnie wyprzedziło, na ostatnim ostrym zbiegu już nad Maltą zwolniłem hamulce i prześcignąłem całą grupkę, która przed chwilą była przede mną jednak 50m przed metą znów zaczęły mną miotać odruchy wymiotne solidnie musiałem zwolnić i znów kilka osób mnie minęło aż wreszcie wpadłem na metę opluwając ją resztkami śluzów i śliny bo treści żołądka nie miałem żadnej w sobie. Za metą nie byłem w stanie dojść do ludzi rozdających folie termiczne, poratowała mnie Dorota – szefowa Drużyny Szpiku podtrzymując mnie i podając napoje. Przez kilkanaście minut bałem się pić tak miałem powywracane trzewia - czułem, że jak wypiję głębszy łyk zaraz wszystko oddam, spokojnie więc maczałem usta na przemian w wodzie i izotoniku. W momencie kiedy mogłem już normalnie się poruszać zacząłem wypatrywać Janusza dotarł na metę ponad 10 minut po mnie było widać że jest padnięty, ale obaj nieźle poprawiliśmy swoje życiówki on na 4:02:59 a ja na 3:52:26, obaj też zaliczyliśmy późniejszy zgon po powrocie do domu woleliśmy chwilę się zdrzemnąć niż zjeść coś.
Jeszcze jedno na mecie czekała nas miła niespodzianka w mistrzostwach Drużyny Szpiku obaj wylosowaliśmy nagrody - miło było je odbierać na scenie od Wojewody i Szefowej.
I to by było na tyle.
Następnego dnia bez większych problemów mogłem się już poruszać nawet bez większych bóli przebiegłem się z Magdą trasą mini – 5,4km, wszystko pewnie dzięki wcieraniu maści i masażowi mojej ukochanej.
Boze jak mozna wyczerpywac organizm. Ja jak czytam Twoje sprawozdanie to wydaje mi sie czasami, ze to co robisz jest mordercze dla Ciebie. Wstawki na temat Magdy ujmuja mnie bardzo (ta romantycznosc mam po mamie czyli Twojej babci Florci) a nie rzadko wzruszaja do lez. Wierzyc mi sie nie chce, ze dzien po maratonie znowu mozesz biegac i to nie maly odcinek. Tych skrzydel dodaje Tobie chyba wspolbiegaczka tych krotszych etapow Magda. Mam cicha nadzieje, ze kiedys uda mi sie zobaczyc Ciebie w akcji. Pozdrawiam cioteczka Halineczka
OdpowiedzUsuń27 year-old Mechanical Systems Engineer Abdul Caraher, hailing from Winona enjoys watching movies like The End of the Tour and Cabaret. Took a trip to Historic Centre of Guimarães and drives a Ferrari 166 MM Barchetta. moja strona
OdpowiedzUsuń