Ale po kolei: od początku miałem wrażenie, że wszystko idzie nie tak jak powinno:Tydzień przed maratonem miałem sobie zrobić ostry trening pod superkompensację jednak miałem straszny katar i problemy z gardłem jakoś powolutku dochodziłem do siebie ale na dzień przed biegiem zaczęło mi odejmować mowę – ból gardła i mega chrypa no i paskudny katar. Zawsze to była okazja żeby się spotkać z wiarą a ja unikałem bliższych kontaktów bo zionąłem czosnkiem i ust też nie chciało mi się otwierać bo zacząłem już mówić z bólem.
W dzień biegu śniadanie zjadłem o 7:30 bardzo obfite: 3 banany i 2 bułki z miodem do tego duży kubas z herbatą z miodem i cytryną.
Do Poznania trochę późno wyjechaliśmy bo Janusz miał kłopoty ze zrzuceniem zbędnego balastu ;-) ale w końcu jakoś dojechaliśmy. Przez zmianę trasy i ciągłe remonty i rekordową frekwencję (ponad 4700os) postanowiliśmy postawić samochód postawić pod M1 i dalej dobiec na start. Oczywiście Janusz niesiony emocjami ruszył takim sprintem, że nie mogłem za nim nadążyć. Na start dotarliśmy rekordowo późno bo kilka minut przed biegiem. Życzyliśmy sobie szczęścia i udaliśmy się każdy do swoich sektorów Janusz do startujących na 3:45 ja stwierdziłem, że stanę spokojnie za balonikami na 4h tutaj spotkałem Macieja i Rafała trochę pogadaliśmy i umówiliśmy się na wspólny bieg chociaż po przekroczeniu startu się pogubiliśmy. Po strzale startera było trochę jak w Berlinie około minutę podchodziliśmy falami w stronę startu żeby pod koniec ruszyć i truchtem przebiec linię oznaczającą rozpoczęcie tej czterogodzinnej walki. Ruszyłem na pełnym luzie nie ścigając się z nikim - biegło mi się naprawdę nieźle zdziwiony byłem swoim stosunkowo niskim tętnem które na początku oscylowało w granicach 140 (żartowałem sobie w duchu, że to pewnie dlatego, że się jeszcze nie obudziłem). Spokojnie biegłem nową trasą czując, że wszystko mi sprzyja, pogoda(piękne słońce temperatura ok. 10stopni zero wiatru) , ukształtowanie terenu łagodnie prawie niezauważalne wzniesienia przyjemnie długie odcinki opadającego asfaltu w miejscach ostrzejszych podbiegów bardzo delikatnie podbiegałem dając się wyprzedzić innym których na zbiegach z kolei bez problemu wyprzedzałem. Na jakimś 10 km trochę zdenerwowałem się na grupę biegnącą za peacemakerami na 4h ponieważ zagradzali mi skutecznie, naturalnie szybsze u mnie zbieganie i wprowadzali duży zamęt na punktach żywieniowych, więc zebrałem się w sobie i na Drodze Dębińskiej biegnąc trochę poboczem wyprzedziłem ich z założeniem żeby utrzymać tempo które pozwoli mi na bieg kilkaset metrów przed nimi. Jednak biegło mi się tak lekko że cały czas równo się od nich oddalałem i szybko przestała mi zaprzątać głowę myśl o tym żeby się pilnować i nie dać się wchłonąć przez peleton oznaczony godłem 4h. Jedyną dolegliwością jaką odczuwałem było ciągłe smarkanie: mam wrażenie, że co kilkaset metrów wydmuchiwałem nos na asfalt. Całe szczęście nie było wokół mnie jakoś dużo ludzi i zawsze było miejsce na bezkolizyjne wydalenie swoich śluzów z nosa – swoja drogą ciekaw jestem ile tą droga pozbyłem się płynów.
Dzięki rewelacyjnej pogodzie i dobrej strategii początkowej fazy biegu bez żadnych dolegliwości dobiegłem do połowy z całkiem niezłym czasem, w najwyższym punkcie (na wiadukcie nad katowicką koło os. Czecha) stwierdziłem że w zasadzie to już tylko z górki i całkiem zgrabnie półświadomie przyspieszyłem mając jednak się na baczności i hamując swoje zapędy żeby jednak nie biec jeszcze zbyt szybko. Ogólnie czekałem na kryzys, odcięcie prądu, które nie następowało. Około 33km poczułem się trochę znużony biegiem ale nie miało to wpływu na prędkość, zero jakiegokolwiek motywowania się mówienia sobie że to już mniej niż godzina i takie tam po prostu nogi mnie niosły.
Po drodze spotkałem Maciej a który na początku mi uciekł chciałem go zmotywować żeby dał trochę z siebie i poprosiłem, „popchaj mnie” więc zebrał się w sobie i mi trochę towarzyszył jednak po kilkuset metrach wymiękł i dał znać żebym biegł dalej (tydzień wcześniej skończył brać antybiotyk i niestety nie doszedł do siebie). Kawałek dalej chwile pogadałem z gościem który biegł w „fingersach” (buty albo raczej rękawiczki na nogi bez amortyzacji fivefingers) bardzo sobie chwalił nowy rodzaj biegania i szczerze mówiąc przekonał mnie chociaż mam jednak trochę obaw zwłaszcza jeżeli chodzi o bieganie bez skarpetek (nie widziałem jeszcze takich pięciopalczastych). Przekonuje mnie to też w kontekście przeczytanej książki „Urodzeni Biegacze” o Indianach z plemienia Tarahumara. Właśnie ten maraton biegłem, jak mi się wydaje, mniej więcej zgodnie z techniką swobodnego biegu (zgodnie z zasadami Chi Running) ale zbyt zbaczam z mojej maratońskiej opowieści, chociaż nie tak bardzo bo niewymuszenie, ciągle krążące myśli obrazują stan w jakim się znajduje podczas biegu. Potrafię to zadumać się nad polowaniem nieustępliwym i rozważać czy rzeczywiście było głównym czynnikiem dającym naszemu gatunkowi fory nad innymi, to znów wspominać czasy liceum kiedy przecinam trasę którą przemierzałem przez cztery lata swojego życia, to znów zadumać się nad pięknem kształtnych ludzkich ciał kołyszących się rytmicznie w biegu (częściej pań niż panów ;) ) lub też zupełnie uciekać w endorfinową abstrakcyjna euforię z przymrużonymi oczami i twarzą skierowana w słońce, delektując się kosmosem we mnie...
... wracając do chronologii biegu: na moście Rocha zorientowałem się, że to już naprawdę niedaleko, wynik poniżej 4h można powiedzieć, że miałem zapewniony - rezerwy mocy jeszcze jakieś pewnie bym wydobył ale trochę mi się nie chciało zmieniać luźnego tempa biegu – ostatni podbieg pod Baraniaka trochę dał mi się we znaki ale cieszyło mnie omijanie pawi które ktoś przede mną zostawił na asfalcie zwłaszcza, że od mojego organizmu nie miałem żadnych negatywnych sygnałów. Wreszcie ostatni kilometr - bieg z górki do mety przypominałem sobie to jeżenie się włosów, kolki, itp. ostrą walkę z każdym krokiem – tym razem nic takiego nie było biegłem sobie po prostu lekko i bez większego wysiłku, no może trochę nogi miałem ociężałe ale globalnie spoko. Na ostrym zbiegu bez problemów połknąłem kilkanaście osób i wpadłem na metę z czasem 3:55:03 brutto co dawało 3:53:07netto 41 sekund słabiej niż życiówka z zeszłego roku(wystarczyło by żebym biegł każdy kilometr o sekundę szybciej i ustanowiłbym swój nowy rekord). Bardzo zadowolony bez żadnych problemów z dochodzeniem do siebie zabrałem się za pałaszowanie czekolady, bananów, jabłek i uzupełnianie płynów. Nogi specjalnie mnie nie bolały, globalnie czułem się wielce OK!
Najfajniejszym akcentem tego maratonu była dodatkowa klasyfikacja którą zorganizował SARP a mianowicie pierwsze miejsce i puchar w kategorii M+40 w Mistrzostwach Polski Architektów w Maratonie! Hurrra i juchu!!!

To zaważyło na tym, że Janusz mimo swojego zwycięstwa nade mną (przebiegł z czasem 3:51:03) nie cieszył się wcale, czuł się bardziej pokonany i zmęczony chyba przez to, że celował w wynik poniżej 3:50 a mój tytuł mistrza i puchar odebrały mu całą radość z celebrowania tego poznańskiego święta biegowego.
Gratuluje pucharu i tytułu mistrza!
OdpowiedzUsuń