środa, 25 kwietnia 2012
I maraton Marii i Lecha Kaczyńskich
I maraton Marii i Lecha Kaczyńskich już od samego początku wyglądał na raczej dziwną imprezę ale darmowy start był kuszący. Udział w tym maratonie idealnie wpasowywał się w mój kalendarz ponieważ nie miałem na koncie dłuższego wybiegania za zasadzie spokojnego (na luzie) sprawdzenia w warunkach zawodów. Nazwa dziwna ale wyparłem z myśli i złe przeczucia co do charakteru tego biegu organizowanego przez „Klub Patriotycznego Biegacza” (czy jakoś podobnie). Wytłumaczyłem sobie, że w sumie tragicznie zmarły prezydent był mimo wszystko też moim prezydentem i bez większych oporów biegnąc mogę uczcić jego pamięć. Niestety okazało się trochę inaczej, bieganie a raczej ściganie było tylko nieistotnym dodatkiem do spotkania się w gronie wzajemnej boleści. Ale od początku: na mszy przed rozpoczęciem maratonu spodziewałem się, że zginę w tłumie ubranych tak jak ja biegaczy w obcisłych spodenkach do biegania i jakiejś kurteczce i adidasach itp... okazało się, że byłem jedynym takim dziwolągiem w kościele wśród tradycyjnego grona starszych bywalców. Po mszy przed kościołem zebrała się grupka biegaczy głównie wokół mnie ponieważ ja jako jedyny wyglądałem na „przedstawiciela gatunku” po chwili na całe szczęście ujawnił się organizator i przeszliśmy do salek gdzie dowiedziałem się że bieg nie jest przez nikogo sponsorowany tak jak inne (co zostało z dumą podkreślone) i zamiast medalu otrzymam nawet jeszcze przed startem (ze względu na aurę) zdjęcie prezydenckiej pary i co ważne podpisane przez Jarka! Nie potrafiłem znaleźć uzasadnienia dlaczego ktoś z żyjących miałby sygnować swoim autografem fotografię kogoś kto już nie żyje, ale nie uznałem za stosowne stawiać organizatora w trudnej sytuacji tłumaczenia tego zjawiska... Kolejny absmak spotkał mnie przy wydawaniu numerów startowych: na karcie organizator zamiast sponsorów umieścił ok. 10 miniatur zdjęć z nazwiskami ludzi którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Trochę dziwnie się czułem po przypięciu tego numeru , jak biegający pomnik nagrobny z fotoporcelaną nagrobkową.
Szybko się zmyłem z salek przy ul. Rocha i oddaliłem się od tego towarzystwa, żeby podprowadzić samochód nad Maltę bliżej mety i żeby w ramach rozgrzewki wrócić na start. Trasa maratonu przebiegała z pod kościoła św. Rocha chodnikami przy ul. Jana Pawła II nad jezioro Maltańskie do tablicy wyników i dalej 6 kółek wokół Malty (wg organizatora). Jak się później okazało do pełnego maratonu trzeba było zrobić 7 kółek a nie 6 – duży błąd! Wróciłem na start a tam wśród niewielu biegaczy kilku fotoreporterów krążyło z lufami swoich aparatów, chyba ze dwa mikrofony (zidentyfikowałem radio Merkury) oraz kamera. Starając się unikać całego tego szumu czekałem na start który się nieco opóźnił mimo, że miał być dokładnie o godzinie 8:40:52. W między czasie odmówiliśmy „wieczny odpoczynek...” po czym wciągnąłem swój żel energetyczny popiłem Powerem a tuż przed startem dowiedziałem się, że każdy mierzy sobie sam czas. Świetnie bo w pośpiechu zapomniałem wziąć swojego zegarka, całe szczęście przypadkiem zgarnąłem do kieszeni komórkę – mimo, że na zawodach nigdy z nią nie biegam i mogłem fuksem zmierzyć sobie czas. Ruszyliśmy tuż po tym jak media dały znak że są gotowe było już dobrze ponad 5minut po planowanym starcie przodem ruszyły dwa wózki niepełnosprawnych a za nimi facet z flagą polski (zdaje się, że biegł z nią półmaraton cały czas w uniesionych rękach – na tyle na ile byłem w stanie go zaobserwować). Nad jezioro biegliśmy chodnikami na kilku przejściach dla pieszych trzeba było poczekać na zielone światło. Nad Maltą pierwszych kilka okrążeni biegłem w trójkę z facetem który miał GPS i drugim gościem który nieogolony z spodniami wciągniętymi na koszulkę wyglądał odrobinę na bezdomnego a okazał się mocarzem który ma na swoim koncie 297 maratonów kilkanaście ultramaratonów a jego życiówka w maratonie oscylowała ok. 2:40 i to w dodatku jakimś górskim. Zaczęliśmy szacować ilość km porównywać przebiegnięty dystans ze wskazaniami GPS i się nie zgadzała ilość kółek. Na punkcie żywieniowym obsługiwanym chyba przez dzieci organizatora trochę momentami słabo wypadało podawanie napojów przez co rozdzieliłem się z gościem od GPS’a ale dzięki temu że zacząłem biec sam mogłem oddać się lekturze i w sumie w tym biegu nie wiadomo jeszcze jak długim wymownie wpasowywał się tytuł audiobook’a który miałem na uszach „Stąd do wieczności” Jamesa Jonesa. Pochłonięty lekturą pogubiłem się w zliczaniu ilości okrążeń i zupełnie nie wiedziałem ile mam do przebiegnięcia zasadniczo przyjąłem odległość na podstawie czasu po 3 godz. uznałem zaliczone około 31km. Od tego momentu trochę się rozpadało, zniknęli też inni biegacze i rowerzyści zrobiło się szaro pusto i nogi już nie przebierały tak ochoczo – wyraźnie zaczęło mi się nużyć zwolniłem tempa zdaje się, że wyprzedził mnie chłopak który mnie dublował. Na ostatnim kółku obsługująca bieg młodzież uznała że już wystarczająco zmokła i zwinęli punkt żywieniowy i metę zanim ukończyłem swój pierwszy maraton Marii i Lecha Kaczyńskich. Wiedząc że nikt na mecie na mnie nie czeka obliczyłem sobie w którym punkcie muszę zawrócić żeby zakończyć swój bieg na mostku koło stacji początkowej kolejki Maltanki i tam solidnie zmęczony poczłapałem do samochodu klnąc, ze nie wziąłem ze sobą żadnych napojów. Trochę odsapnąłem ale stwierdziłem, że zmęczenie z ołowianych nóg nie zejdzie zbyt szybko więc ostrożnie wróciłem do domu. Po biegu długo (kilka dni) dochodziłem do siebie najlepiej zrobił mi pobyt na pływalni. Jeszcze teraz tydzień po tym wysiłku odczuwam zmęczenie w nogach i słabo się widzę w górskim maratonie karkonoskim ale może jeszcze siłowo zdążę się przygotować...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz