moje starty
poniedziałek, 25 marca 2013
23.03.2013 Kościan - druga edycja Polskiej Ligi DogTrekkingu 2013 r
Wystartowaliśmy z Magdą, Marysią i Duchem na trasie rodzinnej MID (w linii prostej 20km) w pierwszych naszych zawodach dogtrekkingu (czyli biegu z psem na uprzęży na orientację). Początkowo niektórzy z naszego zespołu podchodzili sceptycznie co to dystansu, później do warunków (zima) i próbowali się wykręcić z zawodów ale ostatecznie, piękne słońce przeważyło a temperatura grubo poniżej zera nie przeraziła i wybraliśmy się do Kościana całą drużyną. Na odprawie weterynaryjnej stawiliśmy się ponad godzinę przed startem, Duch omal nie zwariował jak zobaczył tyle psów w jednym miejscu. Na odprawie technicznej zorientowaliśmy się, że najważniejsze w tej imprezie jest bieganie z psem a orienting traktowany jest trochę po macoszemu – świadczyła o tym jakość wydrukowanych map topograficznych oraz to, że punkty nanosiło się samemu z mapy matki. Podczas oczekiwania na start zmarzliśmy solidnie, Marysia najmocniej do tego stopnia, że stopy rozgrzała dopiero po kilku kilometrach marszobiegu i było to dość bolesne. Jeszcze przed rozpoczęciem zawodów postanowiliśmy biec odwrotnie niż w kierunku oczywistym, żeby uniknąć tłoku na pierwszych punktach, które znajdowały się w odległości kilkuset metrów od startu a start był wspólny i dowolność kolejności zaliczania PK. Podobnie jak my postanowiły wystartować jeszcze dwa zespoły para z „drużyny szpiku” z niewielkim psem oraz para wymiataczy w super rynsztunku z dwoma psami Husky w wypasionych uprzężach i co ruszyli ostro do przodu tak, że po kilkuset metrach zniknęli nam z oczu. My postanowiliśmy ze względu na odległość rozpocząć od marszu i od połowy przejść do truchtu, niestety nie dało się nie podbiegać raz po raz, ponieważ duch rwał do przodu nas też niosły emocje… i para z drużyny szpiku wyprzedziła nas szybkim marszem. Trzymaliśmy się za nimi kilkadziesiąt metrów analizując trasę i opracowując warianty po jakiś 2-3km postanowiliśmy wybrać przebieg inny niż drużyna przed nami i od tego momentu biegliśmy sami w pełnym słońcu pustą asfaltową szosą. Tak minęła pierwsza godzina biegu trochę zaniepokojeni, że nie mamy jeszcze żadnego punktu wbiegliśmy w przepiękny zaśnieżony las i tu jako pierwsi zawodnicy w lesie przepłoszyliśmy kilka stad saren, zająca i jakiegoś wielkiego drapieżnego ptaka, tutaj też postanowiliśmy ciąć prosto do PK po bezdrożach najpierw przez las w głębokim śniegu później przez pole miejscami nawet po kolana. Na skraju lasu znaleźliśmy punkt i po braku tropów zorientowaliśmy się, że jesteśmy tutaj pierwsi. Drugi punkt był blisko trochę ponad km od pierwszego tutaj zrobiliśmy sobie mały piknik z herbatą z termosu i bułkami i tutaj dogoniła i wyprzedziła nas para wymiataczy z dwoma Husky. Trochę z konieczności (biegli szybciej) a trochę celowo puściliśmy ich przodem ponieważ wbiegaliśmy w strefę łęgów z siecią kanałów grobli i podmokłych łąk i lasów a nie było pewności, czy na niezbyt dokładnej mapie, dobrze interpretujemy przeprawy przez wodę, więc traktowaliśmy ich jako nasz zwiad. I bardzo fajnie wyprowadzili nas na tamę którą mogliśmy przeprawić się przez bardzo szeroki i wartki kanał dalej cięliśmy po śladach przez podmokłe łąki omijając miejsca w których nasi poprzednicy zapadali się w błoto pod śniegiem i lodem. Tutaj też spotkaliśmy trzech zawodników biegnących w drugą stronę w kategorii samotnych biegaczy z uprzężami, dzięki ich śladom łatwiej dobiegliśmy do następnego punktu chociaż już zaczęły nam dokuczać przemoknięte buty. Dalej pobiegliśmy bardzo nierówną groblą do miejsca skrzyżowania kilku kanałów wśród prawdziwych ciężkich mokradeł gdzie spodziewaliśmy się przejścia na drugą stronę dużego kanału i niestety okazało się, że nie ma szans na przeprawę na drugą stronę tutaj spotkaliśmy znaną nam parę z Husky zawracających z jednej odnóg gdzie mogło tez być kluczowe przejście. Jedyne co nam pozostało to cieszyć się, że zaoszczędziliśmy kilkaset metrów i zawrócić próbując znaleźć inną drogę. I znów ruszyli przed nami szybko się oddalając, w drodze powrotnej po nieszczęsnej ślepej grobli zrewidowaliśmy naszą trasę i zaryzykowaliśmy kolejne cięcie przez pole w stronę pewnego duktu wyprowadzającego nas poza moczary. Czuliśmy się jak zdobywcy bieguna północnego brnąc w głębokim śniegu omijając niebezpieczne wklęsłości w których pod śniegiem mogły znajdować się rozlewiska a liniowe lekkie zagłębienia zasypanych śniegiem rowów melioracyjnych ostrzegały nas przed możliwością głębokiego zapadnięcia się w śniegu w najlepszym przypadku a w najgorszym przed błotnymi lodowatymi kąpielami w mule. Wydostawszy się wreszcie na drogę z koleinami po samochodach uznaliśmy, że wracamy do cywilizacji i wracamy na metę ponieważ szacowaliśmy, że jesteśmy za połową. Co prawda mieliśmy zaliczone 3 PK z ośmiu ale te ostatnie pięć nie było już tak rozrzucone w terenie. Teraz jednak zaczął się najcięższy etap naszego zmagania zbliżaliśmy się do 3h biegu z skarpetami pełnymi wody kląskającej między palcami z każdym krokiem. Trzeba było coraz częściej mobilizować Ducha do dalszego biegu, również Magda co chwilę zgłaszała kolejne dolegliwości ale dzielnie napierała nie tracąc woli walki. Po pokonaniu nieprzyjemnego odcinka przy szosie z dość intensywnym ruchem samochodowym, potruchtaliśmy wałem ziemnym między kanałem i rowem melioracyjnym co chwilę drogę nam przecinały oblodzone ścieżki jakiś wodnych zwierząt wydr lub bobrów łączących oba cieki wodne. Biegnąc w kierunku Kościana zaliczyliśmy położone niedaleko siebie dwa punkty kontrolne umiejscowione na jazach i ruszyliśmy do lasu w którym napotkaliśmy na ślady nart biegowych. W lesie mamy jeszcze jeden punkt w terenie i pozostały nam ostatnie dwa w odległości mniejszej niż kilometr od mety. Dobieg do mostu mimo pięknych widoków panoramy Kościana z wieżą ciśnień okazuje się być ciężką przeprawą w głębokich zaspach nawianego śniegu. Docieramy do północnowschodniej części mostu gdzie miał znajdować się punkt niestety nie znajdujemy go szukamy po jednej i po drugiej stronie mostu i po kilkunastu minutach odkrywamy, że jest na moście po południowo-zachodniej stronie i z pomyloną numeracją. Szukamy ostatniego punktu krążąc w okolicach mostu (PK nr 1 i nr7 były oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów) i zjazdu z szosy gdzie wg mapy powinien znajdować się punkt kontrolny. Po kolejnych 20 min Magda stwierdza, że podbiegnie na metę i sprawdzi na mapie matce czy dobrze naniosła lokalizację na naszą, dzwoni do mnie komórką, że wszystko się zgadza a ja za nic nie mogę znaleźć ostatniego punktu mimo, że systematycznie we wszystkich kierunkach i w coraz większych pętlach obiegam teren wokół miejsc gdzie powinien być. Po kolejnych kilku minutach Magda dzwoni z informacją, że jest na wiatraku dowiedziała się gdzie się znajduje, zagadana przez organizatora. Z tą wskazówką znajduję go po krótkiej chwili. Okazało się, że jest o 60m przesunięty w stosunku do oznaczenia na mapie i to w dodatku na terenie otoczonym tabliczkami „prywatna posesja” przyczepiony do balustrady schodów, wiodących do mieszkania w starym zaadoptowanym na dom wiatraku. Ruszam na metę i wspólnie z całą ekipą Magdą Marysią i Duchem wbiegamy do biura zawodów gdzie organizator oznacza nasz czas 5godzin 3minuty i oznajmia, że w naszej kategorii rodzinnej jesteśmy pierwsi! Przebieramy się z parujących przemoczonych butów, odbieramy medale, puchar i nagrody (głównie dla Ducha) i uciekamy do domu bo mokro, późno i spragnieni i głodni. Po drodze spotykamy wymiataczy z psami Husky, grubo pół godziny po nas, zmierzających w stronę mety.
Po sprawdzeniu naszego przebiegu nabiegaliśmy 29200m nikt z naszej ekipy nie spodziewał się takiego dystansu, szacowaliśmy ok 25km, to samo dotyczy tych 5h mimo trudności i dolegliwości minęły niepostrzeżenie i tylko stoper nam uświadamiał ile czasu upłynęło.
wtorek, 16 października 2012
14.10.2012 Poznań Maraton i II Mistrzostwa Polski Architektów w Maratonie
Zanotowałem bardzo udany występ w 13 Poznańskim Maratonie i II Mistrzostwach Polski Architektów w Maratonie: udało mi się poprawić rekord życiowy o 8minut i utrzymałem się „na pudle” otrzymując puchar za zajęcie III miejsca w kategorii M40 architektów.
Nie wszystko się jednak układało idealnie: brak planu treningowego i niewystarczająca objętość biegów nie rokowały dobrze, do tego doszła presja ze Szwajcarii (Murek podkręcił rekord do moim zdaniem nieosiągalnego poziomu), słabo przespana noc przed maratonem, trochę zbyt późno jedzona kolacja, lekkie drapanie w gardle. Te wszystkie czynniki nijak nie chciały bilansować się z rewelacyjne zapowiadającą się pogodą, nie zauważyłem też pozytywu polegającego na braku jakichkolwiek bóli mięśniowych, dlatego bardzo ostrożnie zacząłem planować sam bieg, a plan był taki: zacząć pierwsze kilometry w tempie 5:40min/km później przejść na równo 5:30 a od połowy urywać z tego co się da, żeby zejść poniżej 3h50min. Niestety plan się zawalił już w pierwszej dziesiątce po dość równych dwóch pierwszych km przyspieszyłem do prędkości poniżej 5:20 żeby osiągnąć okolice 5:00 na 7,8 i 9km. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie zwolnię będę musiał za to zbyt wysokie tempo po 30 km zapłacić podwójnie, udało mi się zwolnić ale tylko do 16km, kolejne 10km przebiegłem z czasami odrobinę poniżej zakładanych 5:30 na tym etapie już nie potraktowałem tego jako zbyt wysokie tempo tylko jako nadróbki. W tym czasie moje tętno było śmiesznie niskie w pierwszym zakresie treningowym (OWB1 – do 75% tętna maksymalnego) myślałem, że mi się pulsometr zepsuł, ponieważ normalnie zawody biegałem z tętnem o poziom wyższym. Na nowej trasie wydawało mi się, że ciągle jest z górki (za sprawą długich zbiegów na Hetmańskiej i Warszawskiej), kilometry mijały mi bardzo szybko, punkty odżywcze co 5km wydawały się być bardzo blisko siebie, ani razu nie odczułem pragnienia ani głodu. Do 30 km trochę miałem lekkie ciśnienie na pęcherz ale nie na tyle, żeby się zatrzymywać i tracić cenny czas. Na Warszawskiej przy cmentarzu zaskoczyły mnie moje dziewczyny, Magda i Marysia miały być tylko na mecie, jednak udało im się znaleźć sposób, żeby kibicować w kilku miejscach, najfajniej wyglądały w tramwaju nr 6: dwie „wariatki” ;-) machające jak szalone, w pustym tramwaju – bezcenne doznanie.
Później jeszcze dostałem zastrzyk energii od moich Pań na rondzie Śródka - przydał się bo okolice „ściany” na 32km przebiłem jak pocisk pędząc z prędkością 5min/km mimo, że zacząłem odczuwać zmęczenie w kolanach. Na Bałtyckiej wypatrywałem Marcina nie wiem czy nie zdążył, czy zaspał... tym bardziej doceniłem doping Pauliny i Łukasza sprzed dwóch godzin, którym chciało się zwlec z wyra w niedzielę rano. Tymczasem na moście Lecha zacząłem się mentalnie przygotowywać do dłuuugiego (ok. 1km), ciągłego i dość ostrego podbiegu na Serbskiej (35km). Starałem się nie przesadzać z siłowaniem, ale też nie chciałem zwalniać (prędkość podbiegu 5:42), w połowie całe nogi jakby straciły elastyczność, twardo uderzając o asfalt, tylko dzięki jednemu kibicowi przestałem o tym myśleć, już do końca pod czaszką krążyło mi jego hasło z kolorowego transparentu: „BÓL TO ŚCIEMA!” . Kolejny 36km koło Castoramy dochodziłem do siebie biegnąc w tempie 5:25, na 37km stwierdziłem, że to już tylko 5km i nie ma co się oszczędzać. W przyspieszeniu pomogła mi łagodnie, ale ciągle opadająca droga na ul. Księcia Mieszka I i dalej Aleja Armii Poznań w sumie ok. 2km gdzie udało mi się uzyskać prędkość 4:54min/km. Dalej trasa prowadziła Alejami Niepodległości do mostu Dworcowego 2 kilometry lekkiego podbiegu, najcięższego koło opery i przy nowym dworcu, zrezygnowałem z ostatniego punktu odżywczego i pobiegłem w stronę mety utrzymując prędkość trochę powyżej 5min. Już widzę główne wejście na hale targowe wiem, że pozostało mi kilkaset metrów, zmęczony ale świadomy, że nieźle mi idzie wymijam kolejnych zawodników, za mną jakiś biegacz wzywa do dopingu publiczność, ja nie pozwalam sobie na taką rozrzutność energii, za chwilę będę finiszować, skręcam z Roosevelta w Grunwaldzką, widzę tablicę z 42km klikam przedostatni raz na stoperze i miarowo przyspieszam, ostatni zakręt w oddali majaczy meta z lewej strony Magda z Marysią, chcę wyryczeć na całe gardło: „Kocham Was!”, we wrzawie tłumu tylko poruszam ustami… już się nie oglądam, kilkanaście osób przede mną, dam radę ich wyprzedzić, walczę do ostatniego metra, zegar odlicza 3h46min i 30sek jeszcze 10 sekund i wpadam, tuż przed dwoma zawodnikami, na matę z czytnikami chipów zatrzymuję czas, za linią mety mam silne torsje, trochę się zataczam, na całe szczęście nie mam czym wymiotować, próbuję złapać oddech zgięty w pół, ktoś narzuca mi na plecy folię termiczną, po chwili odzyskuję siły, prostując się czuję medal na mojej szyi, w pamięci odliczam od wyniku 2minuty i 10sekund, jakie potrzebowałem na przekroczenie linii startu od wystrzału startera: 3godziny 44minuty i jakieś 30sek – NIEMOŻLIWE! Przed startem marzenie, żeby osiągnąć wynik 3:46 było nierealne (omyłkowo myślałem, że taki wynik miał Murek) miałem nadzieję na zejście poniżej 3:50 ale byłem przekonany, że nie będzie łatwo. Poczułem gigantyczną MOC mam wrażenie, że jestem wyższy :-) chodzę w euforii już trzeci dzień, planuje kolejne starty – świat jest mój!
Nie wszystko się jednak układało idealnie: brak planu treningowego i niewystarczająca objętość biegów nie rokowały dobrze, do tego doszła presja ze Szwajcarii (Murek podkręcił rekord do moim zdaniem nieosiągalnego poziomu), słabo przespana noc przed maratonem, trochę zbyt późno jedzona kolacja, lekkie drapanie w gardle. Te wszystkie czynniki nijak nie chciały bilansować się z rewelacyjne zapowiadającą się pogodą, nie zauważyłem też pozytywu polegającego na braku jakichkolwiek bóli mięśniowych, dlatego bardzo ostrożnie zacząłem planować sam bieg, a plan był taki: zacząć pierwsze kilometry w tempie 5:40min/km później przejść na równo 5:30 a od połowy urywać z tego co się da, żeby zejść poniżej 3h50min. Niestety plan się zawalił już w pierwszej dziesiątce po dość równych dwóch pierwszych km przyspieszyłem do prędkości poniżej 5:20 żeby osiągnąć okolice 5:00 na 7,8 i 9km. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie zwolnię będę musiał za to zbyt wysokie tempo po 30 km zapłacić podwójnie, udało mi się zwolnić ale tylko do 16km, kolejne 10km przebiegłem z czasami odrobinę poniżej zakładanych 5:30 na tym etapie już nie potraktowałem tego jako zbyt wysokie tempo tylko jako nadróbki. W tym czasie moje tętno było śmiesznie niskie w pierwszym zakresie treningowym (OWB1 – do 75% tętna maksymalnego) myślałem, że mi się pulsometr zepsuł, ponieważ normalnie zawody biegałem z tętnem o poziom wyższym. Na nowej trasie wydawało mi się, że ciągle jest z górki (za sprawą długich zbiegów na Hetmańskiej i Warszawskiej), kilometry mijały mi bardzo szybko, punkty odżywcze co 5km wydawały się być bardzo blisko siebie, ani razu nie odczułem pragnienia ani głodu. Do 30 km trochę miałem lekkie ciśnienie na pęcherz ale nie na tyle, żeby się zatrzymywać i tracić cenny czas. Na Warszawskiej przy cmentarzu zaskoczyły mnie moje dziewczyny, Magda i Marysia miały być tylko na mecie, jednak udało im się znaleźć sposób, żeby kibicować w kilku miejscach, najfajniej wyglądały w tramwaju nr 6: dwie „wariatki” ;-) machające jak szalone, w pustym tramwaju – bezcenne doznanie.
Później jeszcze dostałem zastrzyk energii od moich Pań na rondzie Śródka - przydał się bo okolice „ściany” na 32km przebiłem jak pocisk pędząc z prędkością 5min/km mimo, że zacząłem odczuwać zmęczenie w kolanach. Na Bałtyckiej wypatrywałem Marcina nie wiem czy nie zdążył, czy zaspał... tym bardziej doceniłem doping Pauliny i Łukasza sprzed dwóch godzin, którym chciało się zwlec z wyra w niedzielę rano. Tymczasem na moście Lecha zacząłem się mentalnie przygotowywać do dłuuugiego (ok. 1km), ciągłego i dość ostrego podbiegu na Serbskiej (35km). Starałem się nie przesadzać z siłowaniem, ale też nie chciałem zwalniać (prędkość podbiegu 5:42), w połowie całe nogi jakby straciły elastyczność, twardo uderzając o asfalt, tylko dzięki jednemu kibicowi przestałem o tym myśleć, już do końca pod czaszką krążyło mi jego hasło z kolorowego transparentu: „BÓL TO ŚCIEMA!” . Kolejny 36km koło Castoramy dochodziłem do siebie biegnąc w tempie 5:25, na 37km stwierdziłem, że to już tylko 5km i nie ma co się oszczędzać. W przyspieszeniu pomogła mi łagodnie, ale ciągle opadająca droga na ul. Księcia Mieszka I i dalej Aleja Armii Poznań w sumie ok. 2km gdzie udało mi się uzyskać prędkość 4:54min/km. Dalej trasa prowadziła Alejami Niepodległości do mostu Dworcowego 2 kilometry lekkiego podbiegu, najcięższego koło opery i przy nowym dworcu, zrezygnowałem z ostatniego punktu odżywczego i pobiegłem w stronę mety utrzymując prędkość trochę powyżej 5min. Już widzę główne wejście na hale targowe wiem, że pozostało mi kilkaset metrów, zmęczony ale świadomy, że nieźle mi idzie wymijam kolejnych zawodników, za mną jakiś biegacz wzywa do dopingu publiczność, ja nie pozwalam sobie na taką rozrzutność energii, za chwilę będę finiszować, skręcam z Roosevelta w Grunwaldzką, widzę tablicę z 42km klikam przedostatni raz na stoperze i miarowo przyspieszam, ostatni zakręt w oddali majaczy meta z lewej strony Magda z Marysią, chcę wyryczeć na całe gardło: „Kocham Was!”, we wrzawie tłumu tylko poruszam ustami… już się nie oglądam, kilkanaście osób przede mną, dam radę ich wyprzedzić, walczę do ostatniego metra, zegar odlicza 3h46min i 30sek jeszcze 10 sekund i wpadam, tuż przed dwoma zawodnikami, na matę z czytnikami chipów zatrzymuję czas, za linią mety mam silne torsje, trochę się zataczam, na całe szczęście nie mam czym wymiotować, próbuję złapać oddech zgięty w pół, ktoś narzuca mi na plecy folię termiczną, po chwili odzyskuję siły, prostując się czuję medal na mojej szyi, w pamięci odliczam od wyniku 2minuty i 10sekund, jakie potrzebowałem na przekroczenie linii startu od wystrzału startera: 3godziny 44minuty i jakieś 30sek – NIEMOŻLIWE! Przed startem marzenie, żeby osiągnąć wynik 3:46 było nierealne (omyłkowo myślałem, że taki wynik miał Murek) miałem nadzieję na zejście poniżej 3:50 ale byłem przekonany, że nie będzie łatwo. Poczułem gigantyczną MOC mam wrażenie, że jestem wyższy :-) chodzę w euforii już trzeci dzień, planuje kolejne starty – świat jest mój!
piątek, 7 września 2012
Chyba można powiedzieć, że oprócz biegania umiem pływać ;-)
Wczoraj zorientowałem się, że upływa mi termin obowiązywania całodniowej wejściówki na basen w Swarzędzu który kupiłem pół roku temu żeby sprawdzić ile jestem w stanie przepłynąć jednym ciągiem (chciałem go trochę inaczej wykorzystać bo chciałem iść przed pracą trochę popływać a dopiero po pracy bić rekord a potem już wieczorem zrelaksować się w saunie). Na szybko telefonem z pracy zmobilizowałem moje kobiety do pójścia na basen i przywiezienia mi kąpielówek tak żeby nie tracić czasu na dojazd do domu i powrót na pływalnię, do tego syn przygotował mi bidon z izotonikiem (szykowanym z proszku IZOSTAR – całkiem dobry nie za słodki trochę podobny do tych które dostajemy na maratonach). Spotkaliśmy się pod basenem o 5:50 a już o 16:07 ruszyliśmy z pływaniem. Mari i Magda skończyły po ponad godzince a ja pływałem dalej swoje, dokładnie co pół godziny wypijając ok. 100ml izo. Pierwszą godzinę zrobiłem kralulem TI zbyt szybko pływając trochę mniej niż minutę na 50m po tych 3km druga godzinę zacząłem grzbietem (200m dla zmiany pracujących mięśni) zajęło mi to 6min (2 minuty straty) następne kilometry przychodziły mi coraz trudniej czułem wyraźnie zmęczenie mięśni rąk ale czułem, że dam radę nawet przez myśl przychodziły mi opcje przepłynięcia 12km, które szybko oddaliłem od siebie jak przekroczyłem półtorej godziny pływania. Zdałem sobie sprawę, że jestem jeszcze przed półmetkiem a w ramionach miałem coraz mniej siły. Skutkowało to zmniejszeniem prędkości i zauważyłem że płynę ponad minutę 50m w związku z tym, że nie miałem problemów z oddychaniem (czasami gdy podczas nabierania powietrza zalewała mnie fala wytworzona przez sąsiada opuszczałem bez żadnych problemów ten oddech) podjąłem próby wydłużania ruchów, żeby zaoszczędzić na ilości, ale nie dało to ulgi ponieważ tym sposobem musiałem zwiększać intensywność (siłę) odpychania a mięśnie były coraz bardziej zmęczone. Zacząłem kontrolować ile tracę na prędkości i wyszło mi, że do samego końca na 10minut (500m) traciłem równo 25m czyli płynąłem 21minut na km. Na tego typu obserwacjach i wyliczeniach mimo narastającego zmęczenia zeszło mi trochę czasu i znalazłem się pod koniec 3 godziny mojego podwodnego maratonu teraz już prawie nie obserwowałem pod wodą bezgłowych korpusów ludzkich (głowy były ponad powierzchnią) nie interesowało mnie już porównywanie zgrabnych ciał które w ogóle nie umiały poruszać się w wodzie do całkiem nieźle pływających grubasów. W tym czasie musiałem przez ponad pół godziny uciekać przed facetem, który cały czas siedział mi na ogonie i tylko dzięki temu że co czwarty basen robił klasykiem jakoś udawało mi się utrzymywać dystans i mnie nie wyprzedał. Zrezygnowałem z planowanych cogodzinnych zmian na styl grzbietowy ponieważ akurat na moim torze robiło się zbyt tłoczno a ja koniecznie chciałem uniknąć przerw na ew. zderzenia (w grzbiecie nie potrafię płynąć równo – raz odbijam się z jednej a raz z drugiej strony toru). Dokładnie o 19:07 wypiłem ostatni łyk izotonika – jaka miła to odmiana w ustach od chlorowanej wody, której picia niestety nie potrafię uniknąć. Czułem, że jeżeli nie złapie mnie jakiś mega skurcz to dam radę mimo, że ręce miałem mega zmęczone a do tego strasznie zesztywniał mi kark. Mini skurcze nóg zaczęły mi się pojawiać już w drugiej godzinie przy silnych odbiciach od brzegu basenu, kiedy niefortunnie jakoś mi się układały nogi, dlatego od półmetka nawroty robiłem już dużo delikatniej. Końcówka była ciężka co 50m zastanawiałem się czy nie dać sobie spokoju nie iść do sauny jak przepłynąłem 3h zacząłem obliczanie ile będę musiał więcej pływać, żeby nadrobić straty z grzbietu, zwolnienie od drugiej godziny i postoje na picie, wyszło mi że wystarczy 8min do których dorzuciłem dla pewności 2min i mogę spać spokojnie, że przepłynąłem minimum 10km lub trochę więcej. Po przepłynięciu 3h i 20min zmusiłem się już do ostatniego wysiłku żeby dociągnąć do godziny 19:37 pilnując żeby w te ostatnie 10 minut nie zwolnić, w sumie nie było to trudniejszy niż wcześniejszy wysiłek i myślę, że jeszcze 45minutowy ból byłby do zniesienia ale nie chciałem się katować tylko po to żeby móc powiedzieć, że przepłynąłem 12km zwłaszcza że dla kogoś kto nie pływa brzmi to podobnie abstrakcyjnie jak 10km...
środa, 25 kwietnia 2012
I maraton Marii i Lecha Kaczyńskich
I maraton Marii i Lecha Kaczyńskich już od samego początku wyglądał na raczej dziwną imprezę ale darmowy start był kuszący. Udział w tym maratonie idealnie wpasowywał się w mój kalendarz ponieważ nie miałem na koncie dłuższego wybiegania za zasadzie spokojnego (na luzie) sprawdzenia w warunkach zawodów. Nazwa dziwna ale wyparłem z myśli i złe przeczucia co do charakteru tego biegu organizowanego przez „Klub Patriotycznego Biegacza” (czy jakoś podobnie). Wytłumaczyłem sobie, że w sumie tragicznie zmarły prezydent był mimo wszystko też moim prezydentem i bez większych oporów biegnąc mogę uczcić jego pamięć. Niestety okazało się trochę inaczej, bieganie a raczej ściganie było tylko nieistotnym dodatkiem do spotkania się w gronie wzajemnej boleści. Ale od początku: na mszy przed rozpoczęciem maratonu spodziewałem się, że zginę w tłumie ubranych tak jak ja biegaczy w obcisłych spodenkach do biegania i jakiejś kurteczce i adidasach itp... okazało się, że byłem jedynym takim dziwolągiem w kościele wśród tradycyjnego grona starszych bywalców. Po mszy przed kościołem zebrała się grupka biegaczy głównie wokół mnie ponieważ ja jako jedyny wyglądałem na „przedstawiciela gatunku” po chwili na całe szczęście ujawnił się organizator i przeszliśmy do salek gdzie dowiedziałem się że bieg nie jest przez nikogo sponsorowany tak jak inne (co zostało z dumą podkreślone) i zamiast medalu otrzymam nawet jeszcze przed startem (ze względu na aurę) zdjęcie prezydenckiej pary i co ważne podpisane przez Jarka! Nie potrafiłem znaleźć uzasadnienia dlaczego ktoś z żyjących miałby sygnować swoim autografem fotografię kogoś kto już nie żyje, ale nie uznałem za stosowne stawiać organizatora w trudnej sytuacji tłumaczenia tego zjawiska... Kolejny absmak spotkał mnie przy wydawaniu numerów startowych: na karcie organizator zamiast sponsorów umieścił ok. 10 miniatur zdjęć z nazwiskami ludzi którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Trochę dziwnie się czułem po przypięciu tego numeru , jak biegający pomnik nagrobny z fotoporcelaną nagrobkową.
Szybko się zmyłem z salek przy ul. Rocha i oddaliłem się od tego towarzystwa, żeby podprowadzić samochód nad Maltę bliżej mety i żeby w ramach rozgrzewki wrócić na start. Trasa maratonu przebiegała z pod kościoła św. Rocha chodnikami przy ul. Jana Pawła II nad jezioro Maltańskie do tablicy wyników i dalej 6 kółek wokół Malty (wg organizatora). Jak się później okazało do pełnego maratonu trzeba było zrobić 7 kółek a nie 6 – duży błąd! Wróciłem na start a tam wśród niewielu biegaczy kilku fotoreporterów krążyło z lufami swoich aparatów, chyba ze dwa mikrofony (zidentyfikowałem radio Merkury) oraz kamera. Starając się unikać całego tego szumu czekałem na start który się nieco opóźnił mimo, że miał być dokładnie o godzinie 8:40:52. W między czasie odmówiliśmy „wieczny odpoczynek...” po czym wciągnąłem swój żel energetyczny popiłem Powerem a tuż przed startem dowiedziałem się, że każdy mierzy sobie sam czas. Świetnie bo w pośpiechu zapomniałem wziąć swojego zegarka, całe szczęście przypadkiem zgarnąłem do kieszeni komórkę – mimo, że na zawodach nigdy z nią nie biegam i mogłem fuksem zmierzyć sobie czas. Ruszyliśmy tuż po tym jak media dały znak że są gotowe było już dobrze ponad 5minut po planowanym starcie przodem ruszyły dwa wózki niepełnosprawnych a za nimi facet z flagą polski (zdaje się, że biegł z nią półmaraton cały czas w uniesionych rękach – na tyle na ile byłem w stanie go zaobserwować). Nad jezioro biegliśmy chodnikami na kilku przejściach dla pieszych trzeba było poczekać na zielone światło. Nad Maltą pierwszych kilka okrążeni biegłem w trójkę z facetem który miał GPS i drugim gościem który nieogolony z spodniami wciągniętymi na koszulkę wyglądał odrobinę na bezdomnego a okazał się mocarzem który ma na swoim koncie 297 maratonów kilkanaście ultramaratonów a jego życiówka w maratonie oscylowała ok. 2:40 i to w dodatku jakimś górskim. Zaczęliśmy szacować ilość km porównywać przebiegnięty dystans ze wskazaniami GPS i się nie zgadzała ilość kółek. Na punkcie żywieniowym obsługiwanym chyba przez dzieci organizatora trochę momentami słabo wypadało podawanie napojów przez co rozdzieliłem się z gościem od GPS’a ale dzięki temu że zacząłem biec sam mogłem oddać się lekturze i w sumie w tym biegu nie wiadomo jeszcze jak długim wymownie wpasowywał się tytuł audiobook’a który miałem na uszach „Stąd do wieczności” Jamesa Jonesa. Pochłonięty lekturą pogubiłem się w zliczaniu ilości okrążeń i zupełnie nie wiedziałem ile mam do przebiegnięcia zasadniczo przyjąłem odległość na podstawie czasu po 3 godz. uznałem zaliczone około 31km. Od tego momentu trochę się rozpadało, zniknęli też inni biegacze i rowerzyści zrobiło się szaro pusto i nogi już nie przebierały tak ochoczo – wyraźnie zaczęło mi się nużyć zwolniłem tempa zdaje się, że wyprzedził mnie chłopak który mnie dublował. Na ostatnim kółku obsługująca bieg młodzież uznała że już wystarczająco zmokła i zwinęli punkt żywieniowy i metę zanim ukończyłem swój pierwszy maraton Marii i Lecha Kaczyńskich. Wiedząc że nikt na mecie na mnie nie czeka obliczyłem sobie w którym punkcie muszę zawrócić żeby zakończyć swój bieg na mostku koło stacji początkowej kolejki Maltanki i tam solidnie zmęczony poczłapałem do samochodu klnąc, ze nie wziąłem ze sobą żadnych napojów. Trochę odsapnąłem ale stwierdziłem, że zmęczenie z ołowianych nóg nie zejdzie zbyt szybko więc ostrożnie wróciłem do domu. Po biegu długo (kilka dni) dochodziłem do siebie najlepiej zrobił mi pobyt na pływalni. Jeszcze teraz tydzień po tym wysiłku odczuwam zmęczenie w nogach i słabo się widzę w górskim maratonie karkonoskim ale może jeszcze siłowo zdążę się przygotować...
poniedziałek, 5 marca 2012
Bieg Piastów XXXVI
Zamiast opisu porównanie przygotowań do i samego Biegu Piastów XXXV i XXXVI
Treningi na nartach
2010-11: 519,5km 47x (średnio 11km)
2011-12: 164,5km 22x (średnio 7,5km)
Aklimatyzacja
2011 – przyjazd na dwa dni przed i jeden dzień treningu na trasie BP
2012 – przyjazd w jeden dzień przed zero treningu przed BP
Jedzenie
Bardzo podobne standardowe przygotowanie przedmaratońskie Obiad dzień wcześniej: przesolony makaron, banany i bułki z miodem na śniadanie, trochę wody i banan 30min przed biegiem, a na trasie rodzynki suszone jabłka, czekolada i herbata słodzona
mam wrażenie, że więcej piłem w 2012r
Sprzęt
2011 – Narty Blizzard 215cm, kijki polsporty, stare buty „mydelniczki”, smarowanie smarem SKI w gelu
2012 - Narty Blizzard 215cm(trochę bardziej porysane), kijki polsporty nowe buty alpina, smarowane parafiną (ze świeczki) na gorąco przy pomocy żelazka
Pogoda
2011, 2012 W zasadzie taka sama może trochę cieplej i więcej słońca w 2012
Trasy
Przygotowanie trasy takie samo rewelacyjne - jednak miejscami trasa w 2012 wydawała się bardziej zlodzona w cieniu i bardziej roztopiona w słońcu. Różnica między wynikiem pierwszych zawodników wynosiła tylko 3 minuty więc można przypuszczać że warunki były bardzo podobne (2011 – 2h16min; 2012 – 2h13min).
Wynik
2011 – 4:34:01 miejsce 1021/1509
2012 – 5:21:16 miejsce 1197/1529
Mega słaby wynik jest uzasadniony ze względu na znaczącą dysproporcję w przygotowaniach. W tym roku w ramach treningu dużo pływałem z braku śniegu i oddechowo nie miałem żadnych kłopotów mimo braku aklimatyzacji po podbiegach w ogóle nie czułem, że mi brakuje powietrza co zdarzało się w zeszłym roku. Jednak wyraźnie mięśnie nie były po pierwsze przyzwyczajone do biegania na nartach a po drugie nie były przyzwyczajone do długiego wysiłku co w sumie dało wynik o 47minut gorszy. Kwestia smarowania ze względu na bardzo ostry śnieg i szybkie zdarcie się smaru nie miała raczej wpływu na wynik kilka solidnych nowych rys przez łuskę może odrobinę przyczyniło się do większego zużycia energii ale nie przeceniam tego. Natomiast w tym roku obiecuję sobie kupić nowe narty startowe i wejść w technologię bez łuski.
Samego przebiegu nie opisuję ponieważ scenariusz był bardzo podobny frustracja na początku, że wszyscy mnie wyprzedzają, zadowolenie z wyprzedzania na podbiegach (chociaż trochę mniejsze niż rok wcześniej z braku sił zwłaszcza pod koniec) odżywianie podobne, widoki piękne, pogoda bajeczna, szczęście, zadowolenie z wyniku mniejsze ze względu na solidne minięcie się z oczekiwaniami ale absolutny brak żalu. Globalnie frajda nieopisana zaprawiona odrobiną goryczy że nikt ze znajomych nie dzielił ze mną tej radości niewątpliwego święta jakim jest Bieg Piastów.
Dla oddania klimatu biegu załączam filmik który pokazuje minięcie 37km na mini zjeździe podczas wielkiego podbiegu. Klimat nie jest pełen bo zawsze przed i za tobą jest kilka czy kilkanaście osób na nartach.
Treningi na nartach
2010-11: 519,5km 47x (średnio 11km)
2011-12: 164,5km 22x (średnio 7,5km)
Aklimatyzacja
2011 – przyjazd na dwa dni przed i jeden dzień treningu na trasie BP
2012 – przyjazd w jeden dzień przed zero treningu przed BP
Jedzenie
Bardzo podobne standardowe przygotowanie przedmaratońskie Obiad dzień wcześniej: przesolony makaron, banany i bułki z miodem na śniadanie, trochę wody i banan 30min przed biegiem, a na trasie rodzynki suszone jabłka, czekolada i herbata słodzona
mam wrażenie, że więcej piłem w 2012r
Sprzęt
2011 – Narty Blizzard 215cm, kijki polsporty, stare buty „mydelniczki”, smarowanie smarem SKI w gelu
2012 - Narty Blizzard 215cm(trochę bardziej porysane), kijki polsporty nowe buty alpina, smarowane parafiną (ze świeczki) na gorąco przy pomocy żelazka
Pogoda
2011, 2012 W zasadzie taka sama może trochę cieplej i więcej słońca w 2012
Trasy
Przygotowanie trasy takie samo rewelacyjne - jednak miejscami trasa w 2012 wydawała się bardziej zlodzona w cieniu i bardziej roztopiona w słońcu. Różnica między wynikiem pierwszych zawodników wynosiła tylko 3 minuty więc można przypuszczać że warunki były bardzo podobne (2011 – 2h16min; 2012 – 2h13min).
Wynik
2011 – 4:34:01 miejsce 1021/1509
2012 – 5:21:16 miejsce 1197/1529
Mega słaby wynik jest uzasadniony ze względu na znaczącą dysproporcję w przygotowaniach. W tym roku w ramach treningu dużo pływałem z braku śniegu i oddechowo nie miałem żadnych kłopotów mimo braku aklimatyzacji po podbiegach w ogóle nie czułem, że mi brakuje powietrza co zdarzało się w zeszłym roku. Jednak wyraźnie mięśnie nie były po pierwsze przyzwyczajone do biegania na nartach a po drugie nie były przyzwyczajone do długiego wysiłku co w sumie dało wynik o 47minut gorszy. Kwestia smarowania ze względu na bardzo ostry śnieg i szybkie zdarcie się smaru nie miała raczej wpływu na wynik kilka solidnych nowych rys przez łuskę może odrobinę przyczyniło się do większego zużycia energii ale nie przeceniam tego. Natomiast w tym roku obiecuję sobie kupić nowe narty startowe i wejść w technologię bez łuski.
Samego przebiegu nie opisuję ponieważ scenariusz był bardzo podobny frustracja na początku, że wszyscy mnie wyprzedzają, zadowolenie z wyprzedzania na podbiegach (chociaż trochę mniejsze niż rok wcześniej z braku sił zwłaszcza pod koniec) odżywianie podobne, widoki piękne, pogoda bajeczna, szczęście, zadowolenie z wyniku mniejsze ze względu na solidne minięcie się z oczekiwaniami ale absolutny brak żalu. Globalnie frajda nieopisana zaprawiona odrobiną goryczy że nikt ze znajomych nie dzielił ze mną tej radości niewątpliwego święta jakim jest Bieg Piastów.
Dla oddania klimatu biegu załączam filmik który pokazuje minięcie 37km na mini zjeździe podczas wielkiego podbiegu. Klimat nie jest pełen bo zawsze przed i za tobą jest kilka czy kilkanaście osób na nartach.
środa, 19 października 2011
I Mistrzostwa Polski Architektów w Maratonie w ramach 12 Poznańskiego Maratonu AD 2011
W tym roku plan na maraton byl taki żeby zmieścić się w 4h ale ostatecznie ze względu na to, że się rozchorowałem (solidny ból gardła i mega katar) wystartowałem grubo za balonikami na 4h i jako sukces traktowałem wynik poniżej 4:05.
Ale po kolei: od początku miałem wrażenie, że wszystko idzie nie tak jak powinno:Tydzień przed maratonem miałem sobie zrobić ostry trening pod superkompensację jednak miałem straszny katar i problemy z gardłem jakoś powolutku dochodziłem do siebie ale na dzień przed biegiem zaczęło mi odejmować mowę – ból gardła i mega chrypa no i paskudny katar. Zawsze to była okazja żeby się spotkać z wiarą a ja unikałem bliższych kontaktów bo zionąłem czosnkiem i ust też nie chciało mi się otwierać bo zacząłem już mówić z bólem.
W dzień biegu śniadanie zjadłem o 7:30 bardzo obfite: 3 banany i 2 bułki z miodem do tego duży kubas z herbatą z miodem i cytryną.
Do Poznania trochę późno wyjechaliśmy bo Janusz miał kłopoty ze zrzuceniem zbędnego balastu ;-) ale w końcu jakoś dojechaliśmy. Przez zmianę trasy i ciągłe remonty i rekordową frekwencję (ponad 4700os) postanowiliśmy postawić samochód postawić pod M1 i dalej dobiec na start. Oczywiście Janusz niesiony emocjami ruszył takim sprintem, że nie mogłem za nim nadążyć. Na start dotarliśmy rekordowo późno bo kilka minut przed biegiem. Życzyliśmy sobie szczęścia i udaliśmy się każdy do swoich sektorów Janusz do startujących na 3:45 ja stwierdziłem, że stanę spokojnie za balonikami na 4h tutaj spotkałem Macieja i Rafała trochę pogadaliśmy i umówiliśmy się na wspólny bieg chociaż po przekroczeniu startu się pogubiliśmy. Po strzale startera było trochę jak w Berlinie około minutę podchodziliśmy falami w stronę startu żeby pod koniec ruszyć i truchtem przebiec linię oznaczającą rozpoczęcie tej czterogodzinnej walki. Ruszyłem na pełnym luzie nie ścigając się z nikim - biegło mi się naprawdę nieźle zdziwiony byłem swoim stosunkowo niskim tętnem które na początku oscylowało w granicach 140 (żartowałem sobie w duchu, że to pewnie dlatego, że się jeszcze nie obudziłem). Spokojnie biegłem nową trasą czując, że wszystko mi sprzyja, pogoda(piękne słońce temperatura ok. 10stopni zero wiatru) , ukształtowanie terenu łagodnie prawie niezauważalne wzniesienia przyjemnie długie odcinki opadającego asfaltu w miejscach ostrzejszych podbiegów bardzo delikatnie podbiegałem dając się wyprzedzić innym których na zbiegach z kolei bez problemu wyprzedzałem. Na jakimś 10 km trochę zdenerwowałem się na grupę biegnącą za peacemakerami na 4h ponieważ zagradzali mi skutecznie, naturalnie szybsze u mnie zbieganie i wprowadzali duży zamęt na punktach żywieniowych, więc zebrałem się w sobie i na Drodze Dębińskiej biegnąc trochę poboczem wyprzedziłem ich z założeniem żeby utrzymać tempo które pozwoli mi na bieg kilkaset metrów przed nimi. Jednak biegło mi się tak lekko że cały czas równo się od nich oddalałem i szybko przestała mi zaprzątać głowę myśl o tym żeby się pilnować i nie dać się wchłonąć przez peleton oznaczony godłem 4h. Jedyną dolegliwością jaką odczuwałem było ciągłe smarkanie: mam wrażenie, że co kilkaset metrów wydmuchiwałem nos na asfalt. Całe szczęście nie było wokół mnie jakoś dużo ludzi i zawsze było miejsce na bezkolizyjne wydalenie swoich śluzów z nosa – swoja drogą ciekaw jestem ile tą droga pozbyłem się płynów.
Dzięki rewelacyjnej pogodzie i dobrej strategii początkowej fazy biegu bez żadnych dolegliwości dobiegłem do połowy z całkiem niezłym czasem, w najwyższym punkcie (na wiadukcie nad katowicką koło os. Czecha) stwierdziłem że w zasadzie to już tylko z górki i całkiem zgrabnie półświadomie przyspieszyłem mając jednak się na baczności i hamując swoje zapędy żeby jednak nie biec jeszcze zbyt szybko. Ogólnie czekałem na kryzys, odcięcie prądu, które nie następowało. Około 33km poczułem się trochę znużony biegiem ale nie miało to wpływu na prędkość, zero jakiegokolwiek motywowania się mówienia sobie że to już mniej niż godzina i takie tam po prostu nogi mnie niosły.
Po drodze spotkałem Maciej a który na początku mi uciekł chciałem go zmotywować żeby dał trochę z siebie i poprosiłem, „popchaj mnie” więc zebrał się w sobie i mi trochę towarzyszył jednak po kilkuset metrach wymiękł i dał znać żebym biegł dalej (tydzień wcześniej skończył brać antybiotyk i niestety nie doszedł do siebie). Kawałek dalej chwile pogadałem z gościem który biegł w „fingersach” (buty albo raczej rękawiczki na nogi bez amortyzacji fivefingers) bardzo sobie chwalił nowy rodzaj biegania i szczerze mówiąc przekonał mnie chociaż mam jednak trochę obaw zwłaszcza jeżeli chodzi o bieganie bez skarpetek (nie widziałem jeszcze takich pięciopalczastych). Przekonuje mnie to też w kontekście przeczytanej książki „Urodzeni Biegacze” o Indianach z plemienia Tarahumara. Właśnie ten maraton biegłem, jak mi się wydaje, mniej więcej zgodnie z techniką swobodnego biegu (zgodnie z zasadami Chi Running) ale zbyt zbaczam z mojej maratońskiej opowieści, chociaż nie tak bardzo bo niewymuszenie, ciągle krążące myśli obrazują stan w jakim się znajduje podczas biegu. Potrafię to zadumać się nad polowaniem nieustępliwym i rozważać czy rzeczywiście było głównym czynnikiem dającym naszemu gatunkowi fory nad innymi, to znów wspominać czasy liceum kiedy przecinam trasę którą przemierzałem przez cztery lata swojego życia, to znów zadumać się nad pięknem kształtnych ludzkich ciał kołyszących się rytmicznie w biegu (częściej pań niż panów ;) ) lub też zupełnie uciekać w endorfinową abstrakcyjna euforię z przymrużonymi oczami i twarzą skierowana w słońce, delektując się kosmosem we mnie...
... wracając do chronologii biegu: na moście Rocha zorientowałem się, że to już naprawdę niedaleko, wynik poniżej 4h można powiedzieć, że miałem zapewniony - rezerwy mocy jeszcze jakieś pewnie bym wydobył ale trochę mi się nie chciało zmieniać luźnego tempa biegu – ostatni podbieg pod Baraniaka trochę dał mi się we znaki ale cieszyło mnie omijanie pawi które ktoś przede mną zostawił na asfalcie zwłaszcza, że od mojego organizmu nie miałem żadnych negatywnych sygnałów. Wreszcie ostatni kilometr - bieg z górki do mety przypominałem sobie to jeżenie się włosów, kolki, itp. ostrą walkę z każdym krokiem – tym razem nic takiego nie było biegłem sobie po prostu lekko i bez większego wysiłku, no może trochę nogi miałem ociężałe ale globalnie spoko. Na ostrym zbiegu bez problemów połknąłem kilkanaście osób i wpadłem na metę z czasem 3:55:03 brutto co dawało 3:53:07netto 41 sekund słabiej niż życiówka z zeszłego roku(wystarczyło by żebym biegł każdy kilometr o sekundę szybciej i ustanowiłbym swój nowy rekord). Bardzo zadowolony bez żadnych problemów z dochodzeniem do siebie zabrałem się za pałaszowanie czekolady, bananów, jabłek i uzupełnianie płynów. Nogi specjalnie mnie nie bolały, globalnie czułem się wielce OK!
Najfajniejszym akcentem tego maratonu była dodatkowa klasyfikacja którą zorganizował SARP a mianowicie pierwsze miejsce i puchar w kategorii M+40 w Mistrzostwach Polski Architektów w Maratonie! Hurrra i juchu!!!

To zaważyło na tym, że Janusz mimo swojego zwycięstwa nade mną (przebiegł z czasem 3:51:03) nie cieszył się wcale, czuł się bardziej pokonany i zmęczony chyba przez to, że celował w wynik poniżej 3:50 a mój tytuł mistrza i puchar odebrały mu całą radość z celebrowania tego poznańskiego święta biegowego.
Ale po kolei: od początku miałem wrażenie, że wszystko idzie nie tak jak powinno:Tydzień przed maratonem miałem sobie zrobić ostry trening pod superkompensację jednak miałem straszny katar i problemy z gardłem jakoś powolutku dochodziłem do siebie ale na dzień przed biegiem zaczęło mi odejmować mowę – ból gardła i mega chrypa no i paskudny katar. Zawsze to była okazja żeby się spotkać z wiarą a ja unikałem bliższych kontaktów bo zionąłem czosnkiem i ust też nie chciało mi się otwierać bo zacząłem już mówić z bólem.
W dzień biegu śniadanie zjadłem o 7:30 bardzo obfite: 3 banany i 2 bułki z miodem do tego duży kubas z herbatą z miodem i cytryną.
Do Poznania trochę późno wyjechaliśmy bo Janusz miał kłopoty ze zrzuceniem zbędnego balastu ;-) ale w końcu jakoś dojechaliśmy. Przez zmianę trasy i ciągłe remonty i rekordową frekwencję (ponad 4700os) postanowiliśmy postawić samochód postawić pod M1 i dalej dobiec na start. Oczywiście Janusz niesiony emocjami ruszył takim sprintem, że nie mogłem za nim nadążyć. Na start dotarliśmy rekordowo późno bo kilka minut przed biegiem. Życzyliśmy sobie szczęścia i udaliśmy się każdy do swoich sektorów Janusz do startujących na 3:45 ja stwierdziłem, że stanę spokojnie za balonikami na 4h tutaj spotkałem Macieja i Rafała trochę pogadaliśmy i umówiliśmy się na wspólny bieg chociaż po przekroczeniu startu się pogubiliśmy. Po strzale startera było trochę jak w Berlinie około minutę podchodziliśmy falami w stronę startu żeby pod koniec ruszyć i truchtem przebiec linię oznaczającą rozpoczęcie tej czterogodzinnej walki. Ruszyłem na pełnym luzie nie ścigając się z nikim - biegło mi się naprawdę nieźle zdziwiony byłem swoim stosunkowo niskim tętnem które na początku oscylowało w granicach 140 (żartowałem sobie w duchu, że to pewnie dlatego, że się jeszcze nie obudziłem). Spokojnie biegłem nową trasą czując, że wszystko mi sprzyja, pogoda(piękne słońce temperatura ok. 10stopni zero wiatru) , ukształtowanie terenu łagodnie prawie niezauważalne wzniesienia przyjemnie długie odcinki opadającego asfaltu w miejscach ostrzejszych podbiegów bardzo delikatnie podbiegałem dając się wyprzedzić innym których na zbiegach z kolei bez problemu wyprzedzałem. Na jakimś 10 km trochę zdenerwowałem się na grupę biegnącą za peacemakerami na 4h ponieważ zagradzali mi skutecznie, naturalnie szybsze u mnie zbieganie i wprowadzali duży zamęt na punktach żywieniowych, więc zebrałem się w sobie i na Drodze Dębińskiej biegnąc trochę poboczem wyprzedziłem ich z założeniem żeby utrzymać tempo które pozwoli mi na bieg kilkaset metrów przed nimi. Jednak biegło mi się tak lekko że cały czas równo się od nich oddalałem i szybko przestała mi zaprzątać głowę myśl o tym żeby się pilnować i nie dać się wchłonąć przez peleton oznaczony godłem 4h. Jedyną dolegliwością jaką odczuwałem było ciągłe smarkanie: mam wrażenie, że co kilkaset metrów wydmuchiwałem nos na asfalt. Całe szczęście nie było wokół mnie jakoś dużo ludzi i zawsze było miejsce na bezkolizyjne wydalenie swoich śluzów z nosa – swoja drogą ciekaw jestem ile tą droga pozbyłem się płynów.
Dzięki rewelacyjnej pogodzie i dobrej strategii początkowej fazy biegu bez żadnych dolegliwości dobiegłem do połowy z całkiem niezłym czasem, w najwyższym punkcie (na wiadukcie nad katowicką koło os. Czecha) stwierdziłem że w zasadzie to już tylko z górki i całkiem zgrabnie półświadomie przyspieszyłem mając jednak się na baczności i hamując swoje zapędy żeby jednak nie biec jeszcze zbyt szybko. Ogólnie czekałem na kryzys, odcięcie prądu, które nie następowało. Około 33km poczułem się trochę znużony biegiem ale nie miało to wpływu na prędkość, zero jakiegokolwiek motywowania się mówienia sobie że to już mniej niż godzina i takie tam po prostu nogi mnie niosły.
Po drodze spotkałem Maciej a który na początku mi uciekł chciałem go zmotywować żeby dał trochę z siebie i poprosiłem, „popchaj mnie” więc zebrał się w sobie i mi trochę towarzyszył jednak po kilkuset metrach wymiękł i dał znać żebym biegł dalej (tydzień wcześniej skończył brać antybiotyk i niestety nie doszedł do siebie). Kawałek dalej chwile pogadałem z gościem który biegł w „fingersach” (buty albo raczej rękawiczki na nogi bez amortyzacji fivefingers) bardzo sobie chwalił nowy rodzaj biegania i szczerze mówiąc przekonał mnie chociaż mam jednak trochę obaw zwłaszcza jeżeli chodzi o bieganie bez skarpetek (nie widziałem jeszcze takich pięciopalczastych). Przekonuje mnie to też w kontekście przeczytanej książki „Urodzeni Biegacze” o Indianach z plemienia Tarahumara. Właśnie ten maraton biegłem, jak mi się wydaje, mniej więcej zgodnie z techniką swobodnego biegu (zgodnie z zasadami Chi Running) ale zbyt zbaczam z mojej maratońskiej opowieści, chociaż nie tak bardzo bo niewymuszenie, ciągle krążące myśli obrazują stan w jakim się znajduje podczas biegu. Potrafię to zadumać się nad polowaniem nieustępliwym i rozważać czy rzeczywiście było głównym czynnikiem dającym naszemu gatunkowi fory nad innymi, to znów wspominać czasy liceum kiedy przecinam trasę którą przemierzałem przez cztery lata swojego życia, to znów zadumać się nad pięknem kształtnych ludzkich ciał kołyszących się rytmicznie w biegu (częściej pań niż panów ;) ) lub też zupełnie uciekać w endorfinową abstrakcyjna euforię z przymrużonymi oczami i twarzą skierowana w słońce, delektując się kosmosem we mnie...
... wracając do chronologii biegu: na moście Rocha zorientowałem się, że to już naprawdę niedaleko, wynik poniżej 4h można powiedzieć, że miałem zapewniony - rezerwy mocy jeszcze jakieś pewnie bym wydobył ale trochę mi się nie chciało zmieniać luźnego tempa biegu – ostatni podbieg pod Baraniaka trochę dał mi się we znaki ale cieszyło mnie omijanie pawi które ktoś przede mną zostawił na asfalcie zwłaszcza, że od mojego organizmu nie miałem żadnych negatywnych sygnałów. Wreszcie ostatni kilometr - bieg z górki do mety przypominałem sobie to jeżenie się włosów, kolki, itp. ostrą walkę z każdym krokiem – tym razem nic takiego nie było biegłem sobie po prostu lekko i bez większego wysiłku, no może trochę nogi miałem ociężałe ale globalnie spoko. Na ostrym zbiegu bez problemów połknąłem kilkanaście osób i wpadłem na metę z czasem 3:55:03 brutto co dawało 3:53:07netto 41 sekund słabiej niż życiówka z zeszłego roku(wystarczyło by żebym biegł każdy kilometr o sekundę szybciej i ustanowiłbym swój nowy rekord). Bardzo zadowolony bez żadnych problemów z dochodzeniem do siebie zabrałem się za pałaszowanie czekolady, bananów, jabłek i uzupełnianie płynów. Nogi specjalnie mnie nie bolały, globalnie czułem się wielce OK!
Najfajniejszym akcentem tego maratonu była dodatkowa klasyfikacja którą zorganizował SARP a mianowicie pierwsze miejsce i puchar w kategorii M+40 w Mistrzostwach Polski Architektów w Maratonie! Hurrra i juchu!!!

To zaważyło na tym, że Janusz mimo swojego zwycięstwa nade mną (przebiegł z czasem 3:51:03) nie cieszył się wcale, czuł się bardziej pokonany i zmęczony chyba przez to, że celował w wynik poniżej 3:50 a mój tytuł mistrza i puchar odebrały mu całą radość z celebrowania tego poznańskiego święta biegowego.
poniedziałek, 7 marca 2011
2011-03-05 Bieg Piastów
Bardzo fortunnie się ułożyło, ponieważ rodzice byli w tym czasie na wakacjach w Szklarskiej Porębie, miałem więc zapewniony pełen komfort.
Dojechałem na miejsce już w czwartek wieczorem, wyspałem się jak należało i ruszyłem następnego dnia z mapką trasy Biegu Piastów do Jakuszyc. Na miejscu postanowiłem odwiedzić mniej znane mi fragmenty trasy a zwłaszcza ostry podbieg na ósmym kilometrze. „Okoliczności przyrody” piękne, pogoda wspaniała wymarzony dzień na wycieczkę i jak to w takich warunkach mnie poniosło przebiegłem na nartach około 25km w ponad 3 godz. Nie należało to do rozsądnych posunięć ale serce nie sługa… kilka zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć tutaj.
Do Biegu Piastów przygotowałem się według już sprawdzonych procedur przedmaratońskie: w piątek dzień przed biegiem na kolację zjadłem dwie porcje przesolonego makaronu, solidnie się nawodniłem uszykowałem wszystko do startu i stosunkowo wcześnie położyłem się spać. Postanowiłem poza tym nasmarować narty tj. zdarłem starą parafinę i nałożyłem smar w gel’u na części ślizgów pozbawione łuski i to był błąd o którym poinformował mnie w autobusie stary wyjadacz biegowy z Warszawy - trener triatlonistów i dobrze oblatany koleś. Mówił mi że ten smar starczy mi najwyżej na 10km i jak się później okazało nie miał racji – narty zaczęły mi hamować już na pierwszym zjeździe czyli na jakiś 2km ;-). Dobrze, że nie wspomniałem mu o moich obawach które zaczęły mi się rodzić w głowie, kiedy próbowałem wykonać test kartki, bo chyba odwiódł by mnie od startu. Test kartki polega na sprawdzeniu czy pod równo rozłożonym ciężarem na obu nartach znajduje się przestrzeń między łuską a śniegiem (tak aby łuska nie zahaczała podczas zjazdów) w tym celu wkłada się kartkę pod narty i sprawdza ile można ją przesunąć do przodu i do tyłu. W moim teście kartka zawsze mi się oddzierała bez względu na położenie, czyli łuska solidnie przywierała do podłogi przytrzymując kartkę – super układ jeżeli nie chcesz się posuwać do przodu zbyt szybko, gorzej jeżeli zależy ci na ściganiu się. Zanim przejdę do biegu muszę jeszcze odnotować kwestię żywieniową która składała się z banana i bułek z miodem na śniadanie (3,5 godz. przed startem) oraz banana i 300ml izotonika 25min przed startem.
Do Jakuszyc dojechałem darmowym busem. Spokojnie się przebrałem i postanowiłem do ostatniej możliwej chwili przeczekać w ogrzewanym namiocie. Tutaj dopadły mnie kolejne wątpliwości co do mojego stroju. Miałem na sobie lekkie długie spodnie biegowe podkoszulkę, cienką bluzę z długim rękawem i na to cienką koszulkę z krótkim rękawem, zacząłem poszukiwać ludzi którzy są ubrani tak lekko jak ja i szczerze mówiąc nikogo takiego nie znalazłem - wszyscy grube polary, kurtki… przewalczyłem w sobie pokusę założenia na siebie czegoś jeszcze i ruszyłem do mojego boksu startowego. To była fajna chwila dla mnie, samotnego narciarza, który raz na rok spotyka jedną może dwie osoby na nartach, w lasach w mojej okolicy. Tutaj miałem przed sobą olbrzymią rzeszę biegaczy na polanie, wszyscy stoją jeden za drugim w rzędach po 20 osób, ze wszystkich stron świata, o czym przypominają komunikaty ogłaszane w czterech językach - w serce wlały się uczucia jak z pierwszego maratonu. Zapomniałem o tym, że mi trochę zimno, że narty trefne i słabo nasmarowane, byłem gotów wziąć w tym udział bez względu na wszytko. Komandor przywitał się ze wszystkimi, odczytał list od prezydenta i oznajmił, że startujemy w ciszy bez okrzyków i muzyki przy dźwiękach szurających nart – i to było COŚ! W tłumie trudno było się zorientować gdzie jest linia startu, zresztą postanowiłem bardzo uważać na innych ponieważ zasłyszałem kilka opowieści o połamanych kijkach na starcie i bardzo pilnowałem swoich. Pierwsze 2 km pod górkę poszły nieźle biegłem dość równym krokiem niektórzy szarpali ostro do przodu, inni jak ja bez pośpiechu. Dopiero na wypłaszczeniu i później lekkim pochyle w dół zorientowałem się, że ciągle i ciągle ktoś mnie mija. Starałem się przyspieszyć, wydłużyć krok, mocniej odpychać się kijkami - trochę to pomagało, udało mi się nawet wyprzedzić kilka osób ale zasadniczo zostawałem w tyle. Miotany wątpliwościami czy dotrę do mety dobiegłem do pierwszego punktu żywieniowego, przy schronisku Orle na ok. 7km, łyk herbaty kilka głębszych oddechów i ruszam pod górę na dzień wcześniej przetrenowany długi i stromy podbieg. Dopiero teraz poczułem swoją siłę, szedłem spokojnie, równo do przodu mijając dziesiątki a może nawet setki narciarzy ledwo posuwających się do przodu, tak przez dobrych kilka kilometrów. Dotarliśmy do Krogulca (skałki na wysokości ok. 1000mnpm) tu zaczynał się zjazd i tutaj też jak na każdym późniejszym zjeździe udawałem przed samym sobą, że nic mnie nie obchodzi to że ci których przed chwilą wyprzedziłem są z górki szybsi ode mnie. Na piętnastym kilometrze zrobiłem szybki przegląd swoich zasobów: siły OK., ciuchy rewelacyjnie dobrane ani zbyt zimno ani za ciepło, tylko buty przemokły przez co odczuwałem duży dyskomfort ale optymistycznie myślałem o dalszych zmaganiach, w miejscach dokarmiania narciarzy wypijałem kubek ciepłej herbaty, wrzucałem garść rodzynek od razu do buzi, następnie garść suszonych jabłek, które przyciskałem do kijka podjadając przez następne kilka kilometrów. Mimo dokładnie oznakowanej trasy nie mogłem ustalić czy mieszczę się w zakładanym czasie, każdy kilometr był inny, raz wypadała mi prędkość wolniejsza niż 8min/km a innym razem schodziłem poniżej 4min. Próbowałem przeliczać, ale nie mogłem się skupić na kalkulowaniu aktualnej średniej prędkości, jedyne na co było mnie stać to sprawdzenie na 20km czy zdążę przed zamknięciem przelotówki którą odcinali o godz. 13 na czas startu grupy biegnącej na 26km. Wg wstępnych obliczeń miałem kilkunastominutową rezerwę, która zmalała do kilku minut ponieważ zamykany odcinek był 2km dalej niż to pierwotnie podawali organizatorzy. Po przejechaniu okolic startu i mety odetchnąłem z ulgą, zostało mi tylko 20km miałem mgliste pojęcie tego co mam przed sobą wiedziałem o solidniejszym podbiegu i dość długim zjeździe do mety. Poza tym nie znałem tej części trasy, wszystko dla mnie miało być nowe, łącznie z tym, że nigdy wcześniej nie biegłem więcej niż 45km. Pierwsze co to zdziwił mnie baaaardzo długi delikatny prawie płaski zjazd na którym rozbolały mnie plecy od ciągłego odpychania się kijkami, następnie tuż za zjazdem zaskoczył mnie facet oznajmiający, że ten podbieg w pierwszej ćwiartce to pikuś w porównaniu z tymi 7km pod górkę, które teraz nas czekają, później zaskoczyła mnie solidna pętla której nie zarejestrowałem oglądając mapkę przed zawodami. Całe szczęście podbieg wyleczył mnie z bólu pleców, ale też odebrał dużo sił i na wspomnianej wcześniej pętli biegłem za sprawą woli a nie mięśni, ostatni zjazd też mi się mocno dłużył i męczył, natomiast końcówkę przebiegłem z zaciśniętymi zębami miałem już dosyć tego, że tak wiele pozycji straciłem podczas zjazdu. Postanowiłem że już nikomu nie oddam miejsca i ścigałem się z każdym kto mnie dogonił. Ostatecznie pomogło mi też to, że ostatnie 250m do mety było lekko pod górkę i nie odpuściłem kilku facetom, którzy walczyli do końca, mocno dopingowani przez swoich kibiców... Na mecie czułem się solidnie osłabiony ale nie wykończony. Najbardziej dokuczały mi przemoknięte buty, bałem się też przeziębienia więc zamiast ruszyć do namiotu z jedzeniem i piciem wolałem się przebrać mimo, że przebieralnie były oddalone o ponad kilometr od mety. Po założeniu suchych ciuchów wróciłem na metę tam napiłem się kilkoma kubkami herbaty zjadłem łazanki, jeszcze trochę rodzynek i suszonych jabłek i pooglądałem sobie tych którzy kończyli bieg prawie godzinę po mnie.
Bieg skończyłem na 1023miejscu w klasyfikacji generalnej i na 210miejscu w swojej kategorii z czasem 4h 34min i 9sek plan minimum polegał na zmieszczeniu się w pięciu godzinach, plan maksimum zakładał czas 4h i 35min wynik mnie w pełni zadowolił jednak mam wrażenie, że gdybym miał lepszy sprzęt mógłbym dobiec nawet kilkanaście minut szybciej
Dojechałem na miejsce już w czwartek wieczorem, wyspałem się jak należało i ruszyłem następnego dnia z mapką trasy Biegu Piastów do Jakuszyc. Na miejscu postanowiłem odwiedzić mniej znane mi fragmenty trasy a zwłaszcza ostry podbieg na ósmym kilometrze. „Okoliczności przyrody” piękne, pogoda wspaniała wymarzony dzień na wycieczkę i jak to w takich warunkach mnie poniosło przebiegłem na nartach około 25km w ponad 3 godz. Nie należało to do rozsądnych posunięć ale serce nie sługa… kilka zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć tutaj.
Do Biegu Piastów przygotowałem się według już sprawdzonych procedur przedmaratońskie: w piątek dzień przed biegiem na kolację zjadłem dwie porcje przesolonego makaronu, solidnie się nawodniłem uszykowałem wszystko do startu i stosunkowo wcześnie położyłem się spać. Postanowiłem poza tym nasmarować narty tj. zdarłem starą parafinę i nałożyłem smar w gel’u na części ślizgów pozbawione łuski i to był błąd o którym poinformował mnie w autobusie stary wyjadacz biegowy z Warszawy - trener triatlonistów i dobrze oblatany koleś. Mówił mi że ten smar starczy mi najwyżej na 10km i jak się później okazało nie miał racji – narty zaczęły mi hamować już na pierwszym zjeździe czyli na jakiś 2km ;-). Dobrze, że nie wspomniałem mu o moich obawach które zaczęły mi się rodzić w głowie, kiedy próbowałem wykonać test kartki, bo chyba odwiódł by mnie od startu. Test kartki polega na sprawdzeniu czy pod równo rozłożonym ciężarem na obu nartach znajduje się przestrzeń między łuską a śniegiem (tak aby łuska nie zahaczała podczas zjazdów) w tym celu wkłada się kartkę pod narty i sprawdza ile można ją przesunąć do przodu i do tyłu. W moim teście kartka zawsze mi się oddzierała bez względu na położenie, czyli łuska solidnie przywierała do podłogi przytrzymując kartkę – super układ jeżeli nie chcesz się posuwać do przodu zbyt szybko, gorzej jeżeli zależy ci na ściganiu się. Zanim przejdę do biegu muszę jeszcze odnotować kwestię żywieniową która składała się z banana i bułek z miodem na śniadanie (3,5 godz. przed startem) oraz banana i 300ml izotonika 25min przed startem.
Do Jakuszyc dojechałem darmowym busem. Spokojnie się przebrałem i postanowiłem do ostatniej możliwej chwili przeczekać w ogrzewanym namiocie. Tutaj dopadły mnie kolejne wątpliwości co do mojego stroju. Miałem na sobie lekkie długie spodnie biegowe podkoszulkę, cienką bluzę z długim rękawem i na to cienką koszulkę z krótkim rękawem, zacząłem poszukiwać ludzi którzy są ubrani tak lekko jak ja i szczerze mówiąc nikogo takiego nie znalazłem - wszyscy grube polary, kurtki… przewalczyłem w sobie pokusę założenia na siebie czegoś jeszcze i ruszyłem do mojego boksu startowego. To była fajna chwila dla mnie, samotnego narciarza, który raz na rok spotyka jedną może dwie osoby na nartach, w lasach w mojej okolicy. Tutaj miałem przed sobą olbrzymią rzeszę biegaczy na polanie, wszyscy stoją jeden za drugim w rzędach po 20 osób, ze wszystkich stron świata, o czym przypominają komunikaty ogłaszane w czterech językach - w serce wlały się uczucia jak z pierwszego maratonu. Zapomniałem o tym, że mi trochę zimno, że narty trefne i słabo nasmarowane, byłem gotów wziąć w tym udział bez względu na wszytko. Komandor przywitał się ze wszystkimi, odczytał list od prezydenta i oznajmił, że startujemy w ciszy bez okrzyków i muzyki przy dźwiękach szurających nart – i to było COŚ! W tłumie trudno było się zorientować gdzie jest linia startu, zresztą postanowiłem bardzo uważać na innych ponieważ zasłyszałem kilka opowieści o połamanych kijkach na starcie i bardzo pilnowałem swoich. Pierwsze 2 km pod górkę poszły nieźle biegłem dość równym krokiem niektórzy szarpali ostro do przodu, inni jak ja bez pośpiechu. Dopiero na wypłaszczeniu i później lekkim pochyle w dół zorientowałem się, że ciągle i ciągle ktoś mnie mija. Starałem się przyspieszyć, wydłużyć krok, mocniej odpychać się kijkami - trochę to pomagało, udało mi się nawet wyprzedzić kilka osób ale zasadniczo zostawałem w tyle. Miotany wątpliwościami czy dotrę do mety dobiegłem do pierwszego punktu żywieniowego, przy schronisku Orle na ok. 7km, łyk herbaty kilka głębszych oddechów i ruszam pod górę na dzień wcześniej przetrenowany długi i stromy podbieg. Dopiero teraz poczułem swoją siłę, szedłem spokojnie, równo do przodu mijając dziesiątki a może nawet setki narciarzy ledwo posuwających się do przodu, tak przez dobrych kilka kilometrów. Dotarliśmy do Krogulca (skałki na wysokości ok. 1000mnpm) tu zaczynał się zjazd i tutaj też jak na każdym późniejszym zjeździe udawałem przed samym sobą, że nic mnie nie obchodzi to że ci których przed chwilą wyprzedziłem są z górki szybsi ode mnie. Na piętnastym kilometrze zrobiłem szybki przegląd swoich zasobów: siły OK., ciuchy rewelacyjnie dobrane ani zbyt zimno ani za ciepło, tylko buty przemokły przez co odczuwałem duży dyskomfort ale optymistycznie myślałem o dalszych zmaganiach, w miejscach dokarmiania narciarzy wypijałem kubek ciepłej herbaty, wrzucałem garść rodzynek od razu do buzi, następnie garść suszonych jabłek, które przyciskałem do kijka podjadając przez następne kilka kilometrów. Mimo dokładnie oznakowanej trasy nie mogłem ustalić czy mieszczę się w zakładanym czasie, każdy kilometr był inny, raz wypadała mi prędkość wolniejsza niż 8min/km a innym razem schodziłem poniżej 4min. Próbowałem przeliczać, ale nie mogłem się skupić na kalkulowaniu aktualnej średniej prędkości, jedyne na co było mnie stać to sprawdzenie na 20km czy zdążę przed zamknięciem przelotówki którą odcinali o godz. 13 na czas startu grupy biegnącej na 26km. Wg wstępnych obliczeń miałem kilkunastominutową rezerwę, która zmalała do kilku minut ponieważ zamykany odcinek był 2km dalej niż to pierwotnie podawali organizatorzy. Po przejechaniu okolic startu i mety odetchnąłem z ulgą, zostało mi tylko 20km miałem mgliste pojęcie tego co mam przed sobą wiedziałem o solidniejszym podbiegu i dość długim zjeździe do mety. Poza tym nie znałem tej części trasy, wszystko dla mnie miało być nowe, łącznie z tym, że nigdy wcześniej nie biegłem więcej niż 45km. Pierwsze co to zdziwił mnie baaaardzo długi delikatny prawie płaski zjazd na którym rozbolały mnie plecy od ciągłego odpychania się kijkami, następnie tuż za zjazdem zaskoczył mnie facet oznajmiający, że ten podbieg w pierwszej ćwiartce to pikuś w porównaniu z tymi 7km pod górkę, które teraz nas czekają, później zaskoczyła mnie solidna pętla której nie zarejestrowałem oglądając mapkę przed zawodami. Całe szczęście podbieg wyleczył mnie z bólu pleców, ale też odebrał dużo sił i na wspomnianej wcześniej pętli biegłem za sprawą woli a nie mięśni, ostatni zjazd też mi się mocno dłużył i męczył, natomiast końcówkę przebiegłem z zaciśniętymi zębami miałem już dosyć tego, że tak wiele pozycji straciłem podczas zjazdu. Postanowiłem że już nikomu nie oddam miejsca i ścigałem się z każdym kto mnie dogonił. Ostatecznie pomogło mi też to, że ostatnie 250m do mety było lekko pod górkę i nie odpuściłem kilku facetom, którzy walczyli do końca, mocno dopingowani przez swoich kibiców... Na mecie czułem się solidnie osłabiony ale nie wykończony. Najbardziej dokuczały mi przemoknięte buty, bałem się też przeziębienia więc zamiast ruszyć do namiotu z jedzeniem i piciem wolałem się przebrać mimo, że przebieralnie były oddalone o ponad kilometr od mety. Po założeniu suchych ciuchów wróciłem na metę tam napiłem się kilkoma kubkami herbaty zjadłem łazanki, jeszcze trochę rodzynek i suszonych jabłek i pooglądałem sobie tych którzy kończyli bieg prawie godzinę po mnie.
Bieg skończyłem na 1023miejscu w klasyfikacji generalnej i na 210miejscu w swojej kategorii z czasem 4h 34min i 9sek plan minimum polegał na zmieszczeniu się w pięciu godzinach, plan maksimum zakładał czas 4h i 35min wynik mnie w pełni zadowolił jednak mam wrażenie, że gdybym miał lepszy sprzęt mógłbym dobiec nawet kilkanaście minut szybciej
Subskrybuj:
Posty (Atom)